poniedziałek, 2 lipca 2018

Rozdział 3



Zerknąłem raz jeszcze na swoje lustrzane odbicie, jakby chcąc się upewnić, że to na pewno dobry pomysł. Jeżeli Granger faktycznie jest tak zdolna jak powiadają, to na pewno pomoże mi uleczyć Pottera. Jeśli zajdzie taka potrzeba, nawet zmuszę ją do tego siłą.
To głupie, że całe swoje nadzieje pokładałem właśnie w niej, ale czułem determinację. Nic innego nie przychodziło mi do głowy, a na karku czułem ciepły oddech Czarnego Pana. Wciąż nie wiedziałem, ile czasu pozostało do wywiązania się z zadania przez niego pozostawionego. Mógł wrócić w ciągu tygodnia, trzech dni, a może nawet kilku godzin. Nie miałem zamiaru tego roztrząsać, musiałem działać. Na szali leżało moje życie, którego nie zamierzałem stracić. Może to i głupota powierzać je szlamie, lecz tonący brzytwy się chwyta.

***

Nad ranem zbudziłem się zlany potem. Przetarłem wilgotne czoło, ciesząc się, że to tylko sen. Wciąż oczyma wyobraźni widziałem stojącego nade mną Czarnego Pana, z którego różdżki wystrzelił zielony promień, wycelowany wprost we mnie. Nie miałem szans na ucieczkę, czy chociażby ruch. Wiedziałem, że wizja ta prześladuje mnie ze strachu, iż nie podołam. Nie wykonam zadania.
Przez to wszystko nie zmrużyłem już oka, tylko wstałem i w ekspresowym tempie ubrałem się, schodząc do lochów. Kamienne korytarze pokrywał jeszcze mrok, a wokoło panowała cisza. Kroki odbijały się echem, gdy zbiegałem po schodach w kierunku upragnionej celi. Czas zaczął odliczanie, więc nie miałem zamiaru tracić go na niepotrzebny sen czy śniadanie.
Otworzyłem kraty więzienia z zamachem, budząc śpiących Gryfonów. Granger gwałtownie odwróciła się w moją stronę i pochwyciła ramię wciąż omdlałego Pottera z niepokojem. Widocznie ona również nie spała zbyt dobrze. Bystre oczy przykrywała mgła zmęczenia. Weasley natomiast spiął się i wstał, przybierając buntowniczą pozycję, gotów, by rzucić się w moją stronę.
— Czego chcesz, Malfoy? — syknął z nienawiścią, wyginając usta w grymasie.
 Westchnąłem ciężko. Gdyby nie to, że się spieszę, roześmiałbym mu się w twarz i pokazał, kto tutaj rządzi. W tej chwili jednak naprawdę nie miałem ochoty na gierki z tą umysłową amebą.
— Od ciebie nic, śmieciu. Granger, idziesz ze mną — zarządziłem chłodno i skinąłem na szatynkę, wpatrując się w nią oczekująco. Jej twarz na krótką chwilę zastygła w przerażeniu. Brązowe oczy wyglądały na zaskoczone, ale pojawiło się w nich coś jeszcze.
— Ja? Dlaczego? — zapytała cicho.
— To nie ty jesteś tutaj od pytań. Wstawaj — warknąłem. Obserwowałem zmiany zachodzące na jej twarzy z satysfakcją. Strach, niepewność, ciekawość. W końcu spojrzała na mnie twardo i wstała, lecz Weasley stanął przed nią, łapiąc za nadgarstek.
— Ona nigdzie nie pójdzie. Nie pozwolę jej skrzywdzić.
Przewróciłem oczami z irytacją. Żałowałem, że Weasley nie był na miejscu Pottera. Możliwe, że chociaż wtedy miałbym odrobinę spokoju.
— Ciebie nikt nie pytał o zdanie, Weasley. Odsuń się.
— Nie! Ona nigdzie nie pójdzie! — powtórzył nerwowo, chowając dziewczynę za plecami.
— Pójdzie, a ty nie masz tutaj nic do powiedzenia! Idziemy, szlamo!
Granger zadrżała i z zaniepokojoną miną złapała rudego za ramię. Posłała mu uspokajające spojrzenie, lecz on nie wyglądał na przekonanego. Przyciągnął ją w swoje ramiona, mocno ściskając.
— Ron, puść. Za chwilę wrócę… — szepnęła.
— Nie! Zrobią ci to samo co Harry’emu…
Westchnąłem ciężko, słysząc w głębi głowy tykanie zegara. Nie miałem czasu, by przyglądać się tym żałosnym scenom. Machnąłem bez ostrzeżenia różdżką, rozdzielając ich od siebie. Kolejnym machnięciem sprawiłem, że Weasley przekoziołkował w powietrzu, uderzając w ścianę za nim. Osunął się na podłogę z jękiem, przez co Granger pisnęła. Zrobiła krok w jego stronę, ale natychmiast ją zatrzymałem ze zniecierpliwieniem.
— Idziemy!
Dziewczyna odwróciła się w stronę przyjaciół, posyłając przepraszające spojrzenie, po czym wyszła za mną z lochu. Z początku przemierzaliśmy długie korytarze w ciszy. Granger stawiała niepewnie kroki, rozglądając się wokoło z niepokojem, jakby coś miało ją zaatakować zza następnego rogu. Ostatnie wydarzenia musiały poważnie na nią wpłynąć.
W pewnym momencie coś za nami trzasnęło, a jej ręka automatycznie chwyciła rękaw mojej szaty. Wyrwałem się natychmiastowo z jej uścisku, posyłając nieprzyjemne spojrzenie. Kogo jak kogo, ale mnie powinna się bać.
— Prze… przepraszam — mruknęła, opuszczając głowę w dół. Zmarszczyłem brwi zaskoczony, obserwując jak podenerwowana wygina palce na wszystkie strony. Nagle spojrzała prosto w moje oczy i wypaliła: — Dokąd mnie zabierasz?
— Przekonasz się — odpowiedziałem znudzony.
— Do Voldemorta, tak? Skrzywdził Harry’ego, teraz czas na nas… Chce nas wszystkich wykończyć po kolei, prawda?
— Nie, idiotko. Czarny Pan ma ważniejsze sprawy na głowie. Wyjechał, a ty w tym czasie musisz coś zrobić.
— Wyjechał? Dokąd? I co muszę zrobić?
Przymknąłem powieki, walcząc z samym sobą. Granger nie byłaby sobą, gdyby nie zadawała tylu pytań. Byłem pewien, że ta irytująca cecha nie zmieniła się w niej od czasów szkolnych. Chyba tylko Weasley był bardziej uciążliwy od niej.
— Zamknij się. Dowiesz się w swoim czasie.
Kątem oka dostrzegłem, że zacisnęła wargi, walcząc z kolejnym natłokiem pytań. Uśmiechnąłem się kpiąco pod nosem, prychając cicho. Przez resztę drogi co rusz posyłałem jej groźne spojrzenia, widząc, że otwiera usta, by zadać kolejne pytania. Zerkała wtedy tylko ponuro na trzymaną przeze mnie różdżkę i opuszczała spojrzenie na swoje nogi.
Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce, otworzyłem drzwi i nakazałem jej wejść za mną do środka pomieszczenia. W niewielkim pokoiku pachnącym przeróżnymi ziołami, siedział Theodor. Na dźwięk otwieranych drzwi, zwrócił się w naszą stronę. Widziałem zaskoczenie na jego twarzy. Nie spodziewał się mnie w tym miejscu. Nic dziwnego, długo mnie tutaj nie było.
— Draco? Coś się stało? Czarny Pan kazał ci zno… — urwał, a jego oczy rozszerzyły się na widok Granger pojawiającej się za moimi plecami. Szybko jednak doprowadził się do porządku, uśmiechając wesoło. — Cześć, Granger. Theodor jestem, miło cię poznać.
Zamrugałem oczami z dezorientacją. Nie spodziewałem się takiej reakcji. Theo nie powinien zwracać się do więźniów w ten sposób, nawet jeśli chętnie by temu więźniowi pomógł w ucieczce. Zgromiłem go niezadowolonym spojrzeniem i warknąłem cicho, kręcąc głową. Granger natomiast widocznie zlękniona jego wylewnością, skuliła się za moimi plecami.
— Więc? Co tutaj robicie? Dawno mnie nie odwiedzałeś w tym miejscu, Draco — ponownie odezwał się Nott, nie zwracając uwagi na gęstniejącą atmosferę. Oparł się nonszalancko o stolik za nim i założył ręce na piersi, unosząc brew. — Potrzebujecie czegoś?
— Przyszedłem po coś ważnego — mruknąłem niechętnie. Nie do końca chciałem wprowadzać go w swój plan. Spodziewałem się z jego strony zbyt wylewnej reakcji, co nie było dobrym posunięciem. — Musisz mi pomóc, stary. Potrzebuję wejścia do składziku z medycznymi pomocami i lekami. Dobrze wiem, że dostęp do niego masz tylko ty i Snape.
Na twarzy Notta pojawiło się zdezorientowanie. Przeniósł spojrzenie ciemnych oczu na Granger, po czym skinął głową. Podszedł do schowanych w rogu pokoju drzwi i mrucząc pod nosem zaklęcia, wykonał kilka skomplikowanych ruchów różdżką. Gdy skończył, otworzył je, wskazując, że możemy wejść.
Chwyciłem Granger za ramię i popchnąłem w kierunku wejścia, nie szczędząc sobie gwałtowności. Przyjaciel skwitował moje zachowanie grymasem, lecz zignorowałem go. Wiedziałem, że na zadawanie przez niego pytań jeszcze przyjdzie czas.
— Zbierz wszystko, co przyda się do uleczenia Pottera — poleciłem jej. Spojrzała na mnie z szokiem, otwierając delikatnie usta. Theodor również przyjrzał mi się zaskoczony.
— Uleczenia? Dlaczego miałbyś go leczyć? — zapytała podejrzliwie, lecz jej wzrok podążył zachłannie po półkach, na których spoczywały lekarstwa. Pochłaniała z pożądaniem każdy napis na etykietach, zagryzając dolną wargę niemal do krwi.
— Nie będę tego robił. To ty go będziesz leczyła, Granger.
— Ja? — mogło mi się tylko wydawać, ale miałem wrażenie, że jej głos zadrżał. Ponownie przeskoczyła na mnie spojrzeniem, czekając na wyjaśnienia. Niepewność biła z brązowych tęczówek. — Dlaczego?
— To nie mój pomysł — powiedziałem szybko, choć nie do końca z prawdą. — To rozkaz Czarnego Pana. Potter ma być gotowy na kolejne spotkanie z nim. Ty chyba również chcesz by żył, prawda?
Kiwnęła delikatnie głową, choć wciąż wyczuwałem od niej niepewność. Nic dziwnego, że miała wiele wątpliwości i pytań. Nie zamierzałem jednak na nie odpowiadać. Moim celem było tylko wykonanie zadania. Ona również miała zrobić to, co do niej należało.
— Mogę wziąć wszystko, co chcę? — upewniła się.
— Wszystko, co będzie potrzebne — zaznaczyłem sucho. — Nie kombinuj, Granger. I tak niczego nie wskórasz. W tym miejscu jest tyle straży, że gdy tylko wystawisz buta zza kraty, dopadną cię. Wtedy już może nie być tak miło.
— O co tutaj chodzi? — zapytał szeptem Theo, obserwując jak Granger zbiera buteleczki z przeróżnymi płynami, oraz medyczne akcesoria. — To właśnie dlatego Czarny Pan zaprosił cię na spotkanie?
— Między innymi — potwierdziłem, nie wdając się w szczegóły. Przyjrzałem się jego opadającym powiekom i opuchniętej twarzy, wzdychając. — Co tutaj robisz o tej godzinie? Jeszcze słońce nie wzeszło.
— Wypełniam zadanie — mruknął. — Dopiero wróciłem z misji. Dobrze wiesz, że jeżeli tego nie skończę, to nie będzie ciekawie. Zostało mi jeszcze pięćset stron do wypełnienia w ciągu… czterdziestu ośmiu godzin. Potem muszę jeszcze zdać raport.
Granger stanęła obok nas, obładowana kolorowymi słoiczkami, buteleczkami oraz bandażami. Theodor spisał wszystko co wzięła, po czym pozwolił nam wyjść, żegnając się wesoło. Czasami nie potrafiłem zrozumieć tego człowieka. Nie wiem, czy z takim nastawieniem dożyje końca miesiąca.
Przez drogę powrotną, na całe szczęście, nie spotkaliśmy nikogo ze śmierciożerców. Wolałem uniknąć pytań, dlaczego jeden z więźniów niesie ze sobą zapas medycznych wyrobów. Osobiście również wolałbym, by to Theodor zajął się Potterem. Teraz jednak upewniłem się, że póki co, nie był w stanie mi pomóc, przez co nawet nie chciałem mu wspominać o ostrzeżeniu Czarnego Pana.
Zerknąłem na idącą obok Granger, uśmiechając się kpiąco. Pochłaniała akurat jeden z opisów działania leku i mogłem przysiąc, że w jej głowie w tej chwili przewija się miliard myśli, czy na pewno pomoże. W ułamku sekundy, jakby czując mój wzrok na sobie, podniosła głowę, a nasze spojrzenia spotkały się.
— Dlaczego? Po co to wszystko? — zapytała cicho, jakby z wahaniem.
— Głucha jesteś, Granger? Mówiłem ci przecież, że Czarny Pan chce, aby...
— Słyszałam, jednak chcę poznać powód. Chodzi o to, że… to okrutne — mruknęła, chowając twarz za kurtyną włosów. — Voldemort chce go wykończyć, prawda? Najpierw uleczy jego rany, a potem ponowi tortury… Ciągle ten sam, bolesny schemat… Nie dość, że wyniszczy jego ciało, to również psychikę. To dlatego chcecie, by wyzdrowiał…
— Chyba nie sądziłaś, że zostanie wyleczony, by żył długo i szczęśliwie? — prychnąłem. — Nie bądź naiwna, Granger. W tym miejscu wszyscy są równie okrutni. Nie oczekuj, że będą głaskać was po głowach. Pragną waszej śmierci. Nie znajdziesz nikogo, kto wam pomoże, więc zacznijcie współpracować z Czarnym Panem.
Dziewczyna zamyśliła się przez chwilę i wzdrygnęła, przymykając powieki. Prawie bym nie usłyszał cichych słów, które wzbudziły dziwne skręcanie w moim żołądku.
— Jeżeli teraz się poddamy, poniesiemy porażkę. Zawiedziemy wszystkich, którzy pokładają w nas nadzieję. Jeżeli w tym okrutnym miejscu jest choć jedna, malutka cząstka światła, wygramy. To jeszcze nie koniec.
Zaciętość na jej twarzy wzbudziła we mnie niekontrolowane emocje. W tej chwili podziwiałem jej odwagę i upór. Niewielu byłoby w stanie na takie poświęcenie. Wtedy jednak jeszcze nie wiedziała, co ją czeka…
— Poza tym… — odezwała się ponownie, spoglądając na mnie. — Ty również wciąż nas nie zabiłeś, Malfoy.
Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się nad jej słowami. Myślała, że robię to z własnej woli? Roześmiałem się kpiąco, podciągając do góry brew.
— Naprawdę uważasz, że nie zabiłem was z sympatii? A może ze względu na szkolne przyjaźnie? — zironizowałem. — Otóż, jesteśmy w moim domu, gdzie swoją bazę ma również Czarny Pan. Znoszę wasze towarzystwo tylko dlatego, że dostałem rozkazy. Dbam wyłącznie o swoje życie i swój interes. Nie mam zamiaru za was umierać, więc niech Potter zacznie żreć to, co przynoszę, bo inaczej te cholerne leki i tak w niczym nie pomogą, a wszyscy podzielimy jego los!
— Nie będziemy jedli tego, co podaje nam śmierciożerca! — krzyknęła Granger, czym mnie zaskoczyła. Jej twarz była wykrzywiona w złości. — Nie jestem kretynką! Mogłeś je zatruć lub nafaszerować veritaserum! Dobrze wiem, że jest bezwonne oraz przypominające wodę. Nie uwierzę, że…
Tego było za wiele. Nie panując nad własnymi odruchami, przycisnąłem ją z wściekłością do ściany. Gryfonka pisnęła, spoglądając w moje oczy ze strachem. Nachyliłem się do jej twarzy, mierząc groźnym spojrzeniem. Byliśmy tak blisko siebie, że czułem jej szybki, urywany oddech na wargach.
— Gdyby nie ja, zdechlibyście już dawno — wycedziłem. Dyszałem jakbym przebiegł maraton, ale emocje we mnie wrzały. Nie obchodziły mnie jej złote teorie. Potter musiał nabrać sił! Cholerna Granger…
Wpatrywała się we mnie przez kilka sekund, lecz po chwili, jakby nabierając sił, natarła na mnie. Strach zniknął z jej oczu, zastąpiony przez wrogość.
— Co niby takiego zrobiłeś, że wciąż żyjemy?! — odpyskowała. — Nie zrobiłeś nic nadzwyczajnego! Nie wydałeś nas? Z rana i tak się dowiedzieli! Gdy nas przesłuchiwali, nie kiwnąłeś palcem! Nie jesteś bogiem, Malfoy! Jesteś taką samą szumowiną jak oni wszyscy!
Nie odpowiedziałem, gdyż byłem w zbyt ogromnym szoku. Musiałem przyznać, że nie spodziewałem się tego natarcia. Sprytnie uderzyła w dość czuły punkt, wstrząsając mną. W tym momencie patrzyła na mnie z tak ogromną nienawiścią, że po moich plecach przebiegły nieprzyjemne dreszcze.
 Wpatrywałem się w nią dłuższą chwilę z wściekłością, nieświadomie wbijając palce w jej ramiona. Zasyczała z bólu, więc odsunąłem się i pociągnąłem brutalnie za sobą. Nie miałem zamiaru poluzować uścisku. Dopiero gdy dotarliśmy do lochów, puściłem ją, bezceremonialnie wpychając do środka.
Byłem wściekły. Jeszcze nigdy nikt mnie tak nie potraktował. Granger była nikim. Zwykłym śmieciem, szlamą. Jeszcze pożałuje, że odważyła się powiedzieć coś takiego w moją stronę.
— Zabierz się za swoje zadanie, szlamo — wysyczałem. — Wieczorem wrócę i radzę ci, by stan Pottera się poprawił. Tylko nie kombinuj. Pamiętaj, co ci mówiłem. Jeżeli wykorzystasz te leki w jakikolwiek inny sposób, zabiję któreś z was.
Szatynka posłała mi na odchodne spojrzenie pełne nienawiści i odwróciła się z zamachem, podchodząc do leżącego Pottera. Gdy uklękła obok jego ciała, natychmiastowo złagodniała, zabierając się za podstawowe czynności ratownicze.

***

Przez cały dzień nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Czarnego Pana nie było, co dawało każdemu z jego popleczników wiele swobody. Przesiadywali w jadalni z alkoholem, zabawiali się z więźniami czy robili brutalne zakłady. Ja nie potrafiłem się jednak skupić na czasie wolnym. Przede mną wciąż majaczyło niewykonane zadanie. Cały czas schodziłem myślami do podziemi, gdzie w tej chwili Granger starała się wyleczyć Pottera. Marzyłem o tym, by się zbudził. Dawało nam to połowę sukcesu.
Przez całe to zamieszanie błąkałem się bez celu po rezydencji, próbując znaleźć dla siebie zajęcie. Bezskutecznie. Miałem wrażenie, że czas zwolnił. Gdy wreszcie nadszedł wieczór, zbiegłem ponownie do lochów. Obawiałem się tego, co tam ujrzę, lecz mimo to wszedłem do środka pewnym siebie krokiem.
Granger siedziała oparta o ścianę z przymkniętymi oczami, co z lekka mnie przeraziło. Przeniosłem spanikowany wzrok na Pottera, lecz wciąż był nieprzytomny. Wydawało mi się jednak, że wyglądał odrobinę lepiej. Gryfoni prawdopodobnie zjedli również kanapki, bo talerz świecił pustkami.
— Granger, kiedy on się obudzi? — zapytałem nerwowo.
— Nie wiem — warknęła, zasłaniając twarz rękoma. Ruszyłem w jej stronę nerwowo, lecz gdy zrobiłem krok, wzdrygnęła się, próbując odsunąć do tyłu. Niestety, ściana jej to uniemożliwiła.
Reakcja dziewczyny zaskoczyła mnie. Nad ranem zachowywała się zupełnie inaczej. Nie bała się, a wręcz przeciwnie — nie interesowało jej to, że mogę ją skrzywdzić.
Zaniepokoił mnie jej wygląd. Rękaw bluzy poplamiony miała od krwi. Świeżej krwi. Gdy odsłoniła twarz, moim oczom ukazała się rana na wardze, której wcześniej nie było. Co więcej, pod lewym okiem miała siniaka, a jedna z nogawek spodni była do połowy podarta.   
— Ktoś był tutaj pod moją nieobecność? — zapytałem ostro.
— Twój psi kumpel — warknął Weasley, który do tej pory był cicho. Na jego twarzy również widniało kilka nowych zadrapań. — Gdy zobaczył, że Hermiona ma  lekarstwa, wpadł w furię. Gdyby nie ten twój koleżka Nott…
Weasley urwał, a przeze mnie przeszła fala wściekłości. Greyback tutaj był. Gdyby ten skończony idiota im coś zrobił, byłbym martwy! A Theodor? Skąd wziął się w tym miejscu?
— Kiedy to się stało?
— Kilka minut temu. Powinniście trzymać go na smyczy! — ryknął rudzielec, lecz zignorowałem go. Zwróciłem się za to do szatynki, która wciąż kuliła się pod ścianą.
— Wracaj do pracy, Granger. Nikt już tutaj nie wejdzie. Wrócę rano.
Wyszedłem z lochów, nie czekając na ich odpowiedź. Zamaszystym krokiem ruszyłem do salonu, gdzie w gronie innych wilkołaków siedział Greyback. Podszedłem do niego, wyciągając różdżkę.
— Lepiej, żebym cię nie widział więcej w lochach, Greyback — syknąłem. — Potter i reszta należą do mnie. To mnie przydzielił do nich Czarny Pan. Nie ciebie.  
— Ta szlama ma lekarstwa, Malfoy. I to z twoją zgodą. Pomagasz więźniom, zdrajco? Czarny Pan się o tym dowie — zawarczał.
 — Śmiało. Zobaczymy, kto na tym gorzej wyjdzie. Opowiem mu ze szczegółami, jak rzuciłeś się na nich z pazurami, chcąc zabić. Muszę cię jednak przedtem poinformować, że Potter jest leczony z rozkazu Czarnego Pana. Czyżby nie poinformował cię o tym?
— Cholerne szczeniaki! — wilkołak wstał gwałtownie, po czym pisnął i opadł z powrotem na krzesło. Złapał się za łapę, skomląc. Widocznie Theodor odrobinę go uszkodził. — On mi ufa! Jestem dla niego niczym prawa ręka! Ciekawe jak zareaguje na to, że Nott stanął w ich obronie! Zaatakował mnie!
— Och, podejrzewam, że nagrodzi go — uśmiechnąłem się drwiąco. — W końcu prawie zniszczyłeś plany naszego Pana.
Wiedziałem, że wygrałem tę rundę. Greyback spojrzał na mnie wściekle, lecz nic więcej nie pisnął. Ja natomiast odwróciłem się i wyszedłem w stronę swoich komnat. Byłem z siebie dumny. Niech wie, że nie pozwolę ze sobą zadzierać. Teraz pozostała mi już tylko rozmowa z Theodorem. Byłem mu wdzięczny, jednak nie podoba mi się, że wtrąca się w nie swoje sprawy. Nie mogłem pozwolić, by wywęszył za dużo. Mogłoby go to zniszczyć.

***

Kolejnego ranka zszedłem do lochów, zatrzymując się nieopodal celi Gryfonów. Obserwowałem zza rogu Granger, opiekującą się z troską Potterem. Gryfon stanowczo nabrał kolorów na twarzy, lecz wciąż spał. Granger natomiast wyglądała na zmęczoną. Jej ruchy były powolne i słabe, twarz blada i opadła. Byłem pewien, że nie zmrużyła oka przez całą noc. Gdy pojawiłem się w zasięgu jej wzroku, gwałtownie wstała. Widocznie ten ruch był zbyt porywczy, bo już po chwili zachwiała się, opadając z powrotem na ziemię.
— Potrzebuję więcej bandaży. Lekarstwa również się już kończą — poinformowała. — Po wczorajszym wiele uległo zniszczeniu…
Skinąłem głową i otworzyłem kraty, czekając aż wyjdzie na zewnątrz. Przez całą drogę nie zadała ani jednego pytania, co było dość niespotykane. Widocznie zmęczenie odebrało jej wszelkie siły, na co nie mogłem narzekać. Przez krótką chwilę nawet poczułem współczucie, lecz szybko się z tego otrząsnąłem.
— Wyglądasz strasznie, Granger. W takim stanie nie pomożesz Potterowi, a zaszkodzisz mu jeszcze bardziej — syknąłem. — Gdy wrócimy, zrób chwilę przerwy. Nie mam zamiaru cię zdrapywać z posadzki.
— Nie, nie mogę — zaprzeczyła, potykając się. — Nie mogę teraz się poddać. Jestem bliska tego, by się obudził. Jestem tego pewna!
Westchnąłem przeciągle, pocierając skronie. Granger była najbardziej upartą osobą, jaką miałem nieszczęście poznać. Z jednej strony cieszył mnie fakt, że starała się doprowadzić Pottera do stanu używalności, a z drugiej byłem pewien, że przy kolejnych zabiegach zemdleje. Drugi omdlały Gryfon nie wchodził w grę.
— Bierz wszystko, czego potrzebujesz. Byle szybko, nie mam całego dnia —mruknąłem do niej, gdy weszliśmy do składziku. Theodor uśmiechnął się do Granger, na co przewróciłem oczami.
— Pomóc ci w czymś? — zapytał od razu, wchodząc za nią do pomieszczenia.
— Hmm… — Granger zarumieniła się i skinęła głową. — Mógłbyś mi powiedzieć, czy znajdę tutaj eliksiry przeciwzakrzepowe? Potrzebowałabym również coś, co umożliwi przepływ tlenu przez wszystkie komórki. Martwię się o niedotlenienie.
— Jasne, daj mi chwilę. Zaraz coś wyszukam.
Oparłem się o futrynę drzwi, obserwując ze znudzeniem, jak Theodor pomaga Granger nazbierać odpowiednich lekarstw. Z niezadowoleniem stwierdziłem, że dogadywali się ze sobą zbyt swobodnie, gdyż w pewnym momencie Gryfonka obdarzyła Notta nieśmiałym, wdzięcznym uśmiechem, co on odwzajemnił. Widok ten mnie zaniepokoił. Mina Theodora była podejrzanie rozanielona, co mimo wszystko nie zdarzało mu się często.
— Twoje rączki są takie drobne — mruknął z wyraźnym niezadowoleniem Theodor, zwracając się do dziewczyny. —Nie przeniesiesz sama tego wszystkiego. Niech ten leniwy gbur ci pomoże.
Oboje spojrzeli na mnie, a w oczach Granger błysnęło coś na kształt rozbawienia, widząc moją zirytowaną minę. Podszedłem do nich nerwowo, wyrywając z rąk przyjaciela resztę lekarstw. Posłałem mu wrogie spojrzenie, wykrzywiając usta. Czy kiedyś wspominałem, że Theodor jest zbyt miękki i dobry?
— Draco, może powinieneś oddać Hermionę pod moją opiekę — zagaił z cwanym uśmiechem, puszczając oczko do dziewczyny. — Przydam się jej bardziej od ciebie.
Potrzebowałem chwili, by przyswoić słowa przyjaciela. Wgapiałem się w niego z niedowierzaniem, jakby właśnie oferował mi wypad na wakacje. Mój głos był lekko zachrypnięty, gdy w końcu udało mi się coś wykrztusić:
— Pojebało cię już do końca, Theodor? Nie ma mowy. Granger, wzięłaś wszystko?
Szatynka skinęła głową i niepewnie posłała Nottowi blady uśmiech, czerwieniąc się, na co wywróciłem oczami. Wyszliśmy bez słowa z jego gabinetu, idąc w ciszy przez korytarze. Musiałem przyznać, że w tym momencie ta cisza mnie drażniła. Po obrzydliwie mdlących scenach z Theodorem, Granger zrobiła się nieobecna.
— Nie spoufalaj się za bardzo z Nottem — burknąłem, przerywając ciszę. — To mój kumpel i nie chcę, by przez ciebie coś mu się stało. Theodor, jak już na pewno zauważyłaś, jest inny od reszty. Nie pozwolę, byś wykorzystała go do ucieczki, tylko dlatego, że naiwnie się za tobą ślini.
— Ale ja nie…
— Nie udawaj niewinnej, Granger — przerwałem jej. — Jeżeli coś mu się stanie, to tobie również. Może twoja śmierć choć odrobinę wynagrodziłaby mój ból po jego stracie.
— Musisz mieć doprawdy wysoki próg bólu, skoro uważasz, że moja śmierć wynagrodziłaby śmierć najlepszego przyjaciela — syknęła. — Bez obrazy, ale nie chciałabym być twoją przyjaciółką.
— Nie masz się o co martwić, Granger. Nigdy nią nie będziesz.
— Na moje szczęście — odwarknęła. Gdy krata celi otworzyła się, przeszła przez nią. Po chwili wahania odwróciła się z powrotem w moją stronę. — I wiesz co, Malfoy? Współczuję Theodorowi. Na jego miejscu już dawno wykopałabym cię ze swojego życia.

***

Mijały dni, a ja wciąż schodziłem do lochów z nadzieją, że Potter się obudził. Jego twarz nabrała intensywniejszych kolorów, serce biło normalnym rytmem, a oddech unormował się. Wszystko byłoby idealnie, lecz wciąż pozostawał jeden problem. Nie budził się. Minęło już sześć dni, odkąd Granger zaczęła leczenie, a ja coraz bardziej denerwowałem się brakiem efektów. Czułem, że powoli mój czas dobiega końca. Powrót Czarnego Pana mógł nastąpić w ciągu dnia, a może godziny. Jeżeli Potter nie otworzy do tego czasu oczu… bałem się myśleć o konsekwencjach.
Granger w pocie czoła zmieniała opatrunki, mieszała eliksiry, wlewając je do gardła Wybrańca. Co jakiś czas przemierzaliśmy wspólnie korytarze po składniki do gabinetu Theodora. Musiałem ignorować bieganie Notta za nią, lecz z satysfakcją zauważyłem, że Granger nie odwzajemnia już jego uśmiechów. Unikała również dłuższych, nieoficjalnych rozmów. Chyba to, co jej ostatnio powiedziałem, zadziałało.
— Malfoy! Malfoy, szybko! Pospiesz się! — krzyknęła Gryfonka, wyrywając mnie z zamyślenia. Klęczała przed ciałem Pottera i z przerażeniem wlewała w niego jakiś eliksir. Złotym Chłopcem wstrząsnął dreszcz, po czym zaczął kręcić się w konwulsjach po posadzce. Weasley podbiegł do nich i chwycił przyjaciela, próbując utrzymać w miejscu.
— Co jest? — syknąłem, wpatrując się w nich w osłupieniu.
— Biegnij po Theodora! Niech weźmie eliksiry przeciwbólowe, uspokajające, oraz obniżające czynności życiowe! Najmocniejsze jakie ma!
— O co tutaj chodzi, Granger?! Dlaczego obniżające…
— Nie teraz, Malfoy! Ruszaj się!
Odwróciłem się na pięcie, mknąc ile sił w nogach do gabinetu Theodora. W normalnej sytuacji nie pozwoliłbym sobie na to, by zwracała się do mnie w ten sposób, lecz z Potterem działo się coś niepokojącego. Nie mogłem pozwolić, by w tej chwili  po prostu umarł.
Po niecałych ośmiu minutach ponownie wpadłem do lochu, a zaraz za mną Theo. Dyszeliśmy ciężko, próbując złapać oddech. Theodor podszedł szybko do drżącego Pottera, wlewając do jego ust zawartość złotej buteleczki. Zaczął konsultować coś z Granger, na co zaczęła gorączkowo kiwać głową. Z jej oczu wypłynęły łzy.
Wszyscy zastygliśmy w bezruchu, obserwując Pottera. Granger i Theodor nie robili nic, co mnie niepokoiło. Szatynka zatkała usta drżącą dłonią, uciszając szloch, a mój przyjaciel nakazał gestem ręki puścić Pottera Weasleyowi. Myślałem, że to koniec, że nie ma już dla niego szans, gdy drgania ustały. Kruczowłosy poruszył dłonią, otwierając gwałtownie oczy i wciągając głośno powietrze.
— Harry! — zapłakała Granger, uśmiechając się. Wybraniec przekręcił delikatnie głowę, zerkając na nią z dezorientacją. — Nie podnoś się. Musisz pozwolić zregenerować się mięśniom.
— Hermiona? — wydyszał. — Co my tutaj, dlaczego...
— Jesteśmy w rezydencji Malfoyów, Harry... Nie pamiętasz nic?
— Pamiętam, ale miałem nadzieję, że to tylko zły sen...
— Niestety nie — pociągnęła nosem, ocierając łzy. — Musisz uzupełnić płyny. Nie możesz jeszcze jeść, więc podam ci eliksir, który dostarczy ci wszystkich potrzebnych składników.
Poczułem niesamowitą ulgę. Potter żył. Moje życie również zostało ocalone i miałem się tym cieszyć jeszcze przez długi czas.
Zerknąłem na zmęczoną Granger, podającą Potterowi kolejne eliksiry. Po jej policzkach wciąż skapywały łzy, lecz uśmiechała się. Wiedziałem, że ona również czuła ulgę. Była wykończona, lecz najwidoczniej jej to nie przeszkadzało.
— Daj, zrobię to. Powinnaś odpocząć. Ostatnie dni praktycznie nie sypiałaś — Theodor zabrał od niej butelkę, kończąc podawać ją Wybrańcowi.
— Dziękuję za pomoc — wyszeptała do niego. Nott złapał jej dłoń, ściskając delikatnie.
— Nie ma sprawy. Jakbyś czegoś potrzebowała, pomogę ci. Od teraz to ja mogę zająć się Harrym, lecz myślę, że poradzisz sobie znakomicie. W razie problemów, wiesz gdzie mnie szukać — puścił jej oczko i zwrócił się w moją stronę. — Idziemy, Draco? Hermiona zasługuje, by zostać sam na sam z przyjaciółmi.
Jego mina nie wyglądała na taką, która przyjmie sprzeciw. Zmarszczył brwi i wstał, niemal wynosząc mnie z lochu. Wykrzywiłem się ze złością, wyrywając się.
— Idę, puść mnie — sarknąłem, mierząc przyjaciela groźnym spojrzeniem. Nim wyszliśmy, zerknąłem na Gryfonkę. — Nie ciesz się za szybko, Granger. Przyjdę później zobaczyć, jak wygląda sytuacja.
— Optymizmem od ciebie nie wieje, stary — zadrwił Theo, gdy już przemierzaliśmy wspólnie korytarze.
— Nie znasz Pottera tak jak ja — mruknąłem niechętnie. — To, że się obudził, nie oznacza, że jest w stanie stanąć przed Czarnym Panem.
—To dlatego przez ostatnie dni chodziłeś z miną, jakbyś był już jedną nogą w grobie! Czarny Pan dał dla ciebie niezłe wytyczne, coś czuję.
— Żebyś wiedział. Zostało niewiele czasu…
— Bądź człowiekiem, Draco! — przerwał mi. —On jeszcze nie wrócił. Potter ma czas na rehabilitacje i powrót do sił. Nic nie wskórasz swoim zrzędzeniem. Poza tym, wydaje mi się, że Czarny Pan wykończy go ponownie.
— Podejrzewam, że właśnie taki jest jego plan.

***

Przez kolejne dni schodziłem na dół, doglądając Pottera. Z zadowoleniem obserwowałem wracające mu siły. Zaczął siadać, początku z grymasem bólu, lecz po trzech dniach był już w stanie nawet samodzielnie wstać. Przez cały ten czas rzucał w moją stronę złośliwości i agresywne spojrzenia, jednak byłem tak usatysfakcjonowany jego zdrowiem, że całkowicie go ignorowałem.
I gdy minęły równe dwa tygodnie od wyjazdu Czarnego Pana, byłem pewien, że Potter jest gotowy. Tego samego dnia, jakby przeznaczenie czuwało nade mną, ON powrócił. Nie minęła godzina od jego powrotu, a wszyscy poplecznicy dostali rozkaz, by zjawić się przed jego obliczem.
— Nadszedł czas — uśmiechnąłem się kpiąco do Gryfonów, gdy zszedłem do lochów. — Czarny Pan chce się z wami widzieć.

Cała trójka spojrzała po sobie z przerażeniem, lecz w mojej głowie także zapaliła się maleńka iskierka strachu. Musiałem być pewny siebie, po raz kolejny założyć na twarz maskę. Maskę uległości i beznamiętności.
Stanąłem przed jego obliczem, gotowy na to, co ma się wydarzyć.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że w tym pokoju rozegra się kolejny horror...


sobota, 30 czerwca 2018

Rozdział 2


Na kilka sekund w pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza, gdy ciało Pottera gruchnęło o posadzkę. Nikt nie śmiał się ruszyć, czy chociażby wydać z siebie stłumionego dźwięku. Wszyscy obecni wciągnęli powietrze, obserwując chłopaka niepewnie. Nie trwało to jednak długo. Po krótkiej chwili wybuchł gwar śmiechów i głośnych owacji. Kilkoro śmierciożerców ośmieliło się zaklaskać dla swojego Pana, wywołując na jego nieprzeniknionej twarzy szyderczy uśmiech.
Lord Voldemort podszedł powolnym krokiem do ciała swojej ofiary, uważnie się jej przyglądając. Potter wykrwawiał się w kałuży krwi, przez co byłem pewien, że nie żyje. Czarny Pan dopiął swego poprzez niekończące się tortury, które złamałyby niejednego. Bosą stopą  z obrzydzeniem szturchnął ciało Wybrańca, wywołując tym jęk bólu z jego ust. Otworzyłem usta w zaskoczeniu. Nie spodziewałem się, że mógł to przeżyć.
Krwiste oczy Mistrza zabłysły wściekłością. Obserwowałem z niepokojem, jak jego twarz wykrzywia się w grymasie. Zacmokał z dezaprobatą, pochylając się nad Potterem, po czym niespodziewanie ryknął przeraźliwym śmiechem. Obecni poplecznicy zawtórowali mu. Czułem jednak, że to nie był koniec. To był dopiero początek najgorszego.
— Taki ssssłaby...
W tym momencie odniosłem wrażenie, że doprowadzenie Pottera do takiego stanu było jego planem, choć nie do końca udanym. Pragnął, by chłopak wrzasnął. Brunet jednak zniszczył jego zamiary, przez co naraził się na coś o wiele gorszego.
Nie wiedzieć czemu, nagle rozbolała mnie głowa. Miałem dosyć wrażeń na dzisiaj. Dość tego całego przedstawienia. Nigdy bym nie pomyślał, że obserwowanie tortur na Potterze sprawi, że poczuję zmęczenie i chęć opuszczenia pomieszczenia. Byłem pewien, że skutek będzie odwrotny. Myślałem, że widok mojego ledwie żywego wroga przyniesie mi niebywałą radość oraz swojego rodzaju ukojenie. Tymczasem drażniły mnie najdrobniejsze szczegóły. Głośny szloch Granger rozbrzmiewał w zakątkach mojej głowy, irytując wszystkie zmysły. Jej przerażenie oraz żałosna niemoc Weasleya sprawiały, że miałem ochotę jednym ruchem różdżki sprzątnąć wszystkich wokoło. Dopingujący śmierciożercy również niebezpiecznie naciągali moje rozdrażnione, zmęczone ciało.
Czułem się zamroczony brutalnym pokazem Czarnego Pana. Byłem cały spięty, a palce zaciskałem kurczowo na czarnej pelerynie. Chciałem stąd po prostu wyjść. Opuścić to miejsce, lecz wiedziałem, że nie mogę. Wciąż musiałem pozostać w szeregu śmierciożerców, czekając na rozkazy. Nawet nie zwróciłem uwagi na to, że Lord zaczął przemawiać. Dopiero, gdy w salonie wybuchła kolejna wrzawa oklasków, otrząsnąłem się.
— Tylko spójrzcie, przyjaciele! Harry Potter wije się u moich stóp niczym nędzny robak! Wybraniec upadł, stając się Chłopcem, Który Umrze! Nie jest niczego wart. Pokonały go jego własne słabości. Miłość, przyjaźń, oddanie… — prychnął. — Żałosny głupiec. I to właśnie w tym chłopcu leżały całe nadzieje czarodziejskiego świata. Jak myślicie, moi poddani? Harry Potter wciąż pozostaje Wybrańcem?
Ciotka Bellatriks roześmiała się skrzekliwym głosem najgłośniej ze wszystkich, kręcąc burzą poskręcanych, czarnych włosów. Jej ciemne oczy błyszczały, gdy zwróciła się z czcią do Czarnego Pana.
— Mój Panie, a co z resztą jego… przyjaciół? — wypluła z obrzydzeniem ostatnie słowo. — Wykończysz ich? Spróbujesz złamać tak, by wiedzieli do kogo teraz należą?
— Och tak, z pewnością. Cierpliwości, Bellatriks. To jeszcze nie koniec. Co by z wami zrobić? — Lord Voldemort przeniósł spojrzenie na Granger oraz Weasleya, którzy przylgnęli do siebie z przerażeniem. Na widok trzęsącej się w ramionach rudzielca Granger, miałem ochotę głośno się roześmiać. Obydwoje widzieli, co przed chwilą stało się z Potterem. Poświęcił się dla nich, a mimo to zostaną ukarani. Myśleli, że na tym się zakończy przedstawienie? O nie, przebywali w Kwaterze Śmierciożerców.
Mimo wszystko miałem nadzieję, że Czarny Pan przyspieszy kolejny proces. Nie miałem ochoty oglądać kolejnej krwawej jatki. Obawiam się, że widok brudnej krwi Granger mógłby spowodować trwałe szkody na moim zdrowiu.
— Widzieliście, co stało się z Harrym, prawda? — wysyczał mężczyzna o twarzy węża, zwracając ponownie moją uwagę. — Chyba nie chcielibyście podzielić jego losu? Potter stanowi doskonały przykład na to, że odwaga nie czyni z niego wygranego. Daję wam czas, byście zastanowili się nad tym, która strona jest właściwa. Gdy ponownie staniecie przed moim obliczem, liczę na to, że usłyszę odpowiedź, jakiej oczekuję. Tymczasem na dzisiaj koniec. Draco — spojrzał na mnie. — Odprowadź ich do celi. Pottera również.
Podszedłem niechętnie do omdlałego ciała, z obrzydzeniem marszcząc nos. Kruczowłosego przesiąknął już odór lepiącej się do niego krwi. Nienawidziłem tego zapachu. Nie bałem się jednak krwi, o nie. Towarzyszyła mi niemalże każdego dnia. Osobiście powodowałem jej rozlew na przesłuchaniach czy misjach. Wracałem ubrudzony w niej, gdyż ludzkie ciało nie zawsze potrafiło wytrzymać ciśnienie, powodując wybuch. Do teraz mam przed oczami widok, jak krew rozbryzgiwała się na wszystkie strony.
Westchnąłem cicho, panując nad drżeniem dłoni. Gdzieś w głębi siebie obawiałem się, że Gryfon nagle wstanie i rzuci się w moją stronę, co oczywiście było głupotą. Tutaj jednak chodziło o coś więcej. Ofiarą był Potter i tak naprawę do końca sam nie wiedziałem co myślę o tej sytuacji. Wyglądał, jakby jego żywot ulatywał z niego w zawrotnym tempie. Chłopak się trząsł i jęczał, wypluwając z siebie bordową flegmę. Rany, które oplatały jego ciało, prawdopodobnie wykończą go jeszcze tej nocy.
— Panie, co z Potterem? Pozwolić mu umrzeć? — zapytałem głupio, bojąc się reakcji. Czarny Pan jednak tylko spojrzał na ciało swojej ofiary obojętnie.
— Wylecz jego zewnętrzne rany. Zobaczymy czy zdechnie. Jeżeli nie, cóż… dzisiejsza noc nie będzie dla niego zbyt przyjemna. Będzie cierpiał tak, jak jego przyjaciel Dumbledore.
Skinąłem sztywno głową, czekając aż wszyscy opuszczą pomieszczenie. Nakazałem wyjść również Theodorowi, który posłał mi pytające spojrzenie. Gdy zostaliśmy tylko we czworo, wypuściłem z siebie powietrze. Nie podobał mi się fakt, że ponownie opieka nad Gryfonami przypadła mnie. Nie miałem ani ochoty, ani  siły słuchać ich lamentów i kłótni. Zerknąłem ponuro na Granger, która rozpłakała się głośno, zasłaniając usta dłonią. Prawdopodobnie stwierdziła, że już może sobie pozwolić na wyrzucenie emocji.
— Nie becz, idiotko. To nic nie da — warknąłem i uklęknąłem obok Pottera, pochylając się nad nim ostrożnie, by nie ubrudzić szaty jego krwią. Wymamrotałem pod nosem kilka zaklęć zasklepiających rany, przesuwając wzdłuż nich różdżką. Jako wprawiony śmierciożerca znałem podstawowe zaklęcia medyczne, lecz zazwyczaj na wiele się nie zdawały. Nie mieliśmy wielu Uzdrowicieli po swojej stronie, więc każdy z nas musiał w większości przypadków samemu wylizać swoje rany, nie pokazując wokoło słabości. Wiele dni spędzaliśmy w swoich komnatach, doprowadzając się do porządku w tajemnicy przed szkarłatnymi ślepiami Czarnego Pana. Ból nie powinien dla nas istnieć. Mieliśmy być niczym skały, a tylko najsilniejsi z nas wytrzymywali. Ja miałem na tyle szczęścia, że Theodor był w tym o wiele bardziej wprawiony ode mnie, więc nie raz, nie dwa, uratował moje życie.
Gdy skończyłem opatrywać bliznowatego, użyłem zaklęcia lewitującego, unosząc jego ciało nad głowę. Spojrzałem wymownie na resztę baraniego stadka i wskazałem skinieniem głowy drzwi. Zdawałem sobie sprawę, że tak naprawdę stałem się chwilowo bezbronny, ale w tej chwili pieprzyłem to wszystko. Pragnąłem znaleźć się w swojej komnacie, mając wyjebane na wszystko, co działo się wokół mnie.
— Ruszać się, szybciej! — syknąłem nerwowo, widząc ich ociągające się ruchy. Zauważyłem, że zerkali nieufnie na moją rękę, jakby coś planując. Skrzywiłem się groźnie, gotowy do obrony.
— Malfoy... — szepnęła Granger zbolałym głosem, ale natychmiastowo jej przerwałem. Nie miałem zamiaru słuchać jej płaczliwych wywodów.
— Nie wkurwiaj mnie, Granger. Po prostu wyjdź z pomieszczenia i się zamknij. Znacie drogę do lochów. Tylko nie radzę kombinować. Chyba, że chcecie splamić swoje bohaterskie rączki krwią przyjaciela. Dłoń z nerwów może mi się przypadkowo omsknąć, a chyba nie chcesz, bym jebnął Potterem o ścianę, co? Nie obiecuję, że by przeżył.

W chwili gdy skończyłem mówić, coś ukłuło mnie nieprzyjemnie w okolicach serca. Przed oczami mojej wyobraźni stanęła wykrzywiona w drwiącym uśmiechu twarz Zabiniego. Tak, moje dłonie również były splamione krwią przyjaciela. Nie chciałem tego zrobić, to był przypadek, nie miałem wyboru! On… stanął po tej niewłaściwej stronie! Nie potrafiłem mu pomóc, czego żałuję do teraz…
— Zabini, co ty odpierdalasz?!
Obserwowałem z przerażeniem, jak Blaise celuje różdżką w stojącego obok mnie Jugsona, zabijając go. Śmierciożerca nie spodziewając się ataku ze strony swojego sprzymierzeńca, nawet nie miał szans się obronić.
— Teraz mamy okazję, Draco! Daj spokój, może i jestem popierdolony, ale nie mam zamiaru tkwić w tym gównie! Przejdźmy na stronę Zakonu! To nasza szansa! Przekonamy ich o swojej niewinności, ochronią nas! Poszukaj Notta i spływamy stąd!
— Nie możemy, idioto! Gdy Czarny Pan się dowie, zabije nas!
— I tak nie mamy prawa przeżyć tej wojny! Wiesz to tak dobrze jak ja!
— Zamknij mordę, Blaise i wracaj tutaj! Nie ma świadków na to, co zrobiłeś, więc jeszcze masz szansę! ON się o tym nie dowie!
Blaise prychnął, a po moim karku prześlizgnął się dreszcz. Byłem spanikowany tym, co wygadywał Zabini.
— Za późno, Malfoy. Wyczyta to z mojego umysłu. Zabije mnie. Chodź ze mną, stary. Niedługo to się skończy, zobaczysz!
— Nie, Blaise...
— Proszę, proszę... Mamy w szeregach zdrajcę —obok mnie pojawił się Mulciber, wbijając w Zabiniego nienawistne spojrzenie. Mój przyjaciel jednak nie był dłużny. Ustawił się w gotowości, prostując rękę trzymającą różdżkę. Usta śmierciożercy wygięły się w paskudnym uśmiechu, obnażając gnijące zęby. — Czyżby jeden z ulubieńców Czarnego Pana zdradził? Nieładnie… On nie wybacza. Zabije cię, zdechniesz w męczarniach. Chyba, że będę na tyle łaskawy, że zrobię to za niego i odrobinę skrócę twoje cierpienia…
Celowali w siebie różdżkami, a ja przez ten czas nie wykonałem żadnego ruchu. Miałem tyle okazji by rozbroić czy nawet zabić Mulcibera, lecz nie zrobiłem tego. Przeskakiwałem jedynie spojrzeniem z jednego na drugiego, bijąc się boleśnie ze swoimi myślami.
W pewnym momencie moje serce zamarło. Z różdżki śmierciożercy bez ostrzeżenia pomknęło srebrzyste zaklęcie, uderzając prosto w środek piersi Blaise’a. Wciągnąłem ze świstem powietrze, obserwując jak mój przyjaciel niczym szmaciana lalka uderza z ogromną siłą w leżący nieopodal stos gruzu, wypluwając z siebie krew.
Przez moje ciało przeszedł prąd i dopiero wtedy się otrząsnąłem. Oszołomiłem Mulcibera i natychmiastowo podbiegłem do przyjaciela, klękając przy nim z paniką. Odetchnąłem z ulgą, odkrywając, że oddycha. Zaklęcie nie było śmiercionośne. Chwyciłem go za poły szaty, by na niego warknąć, gdy poczułem na palcach coś lepkiego. Zadrżałem, widząc krew wypływającą z jego klatki piersiowej. Za jego głową również zaczęła tworzyć się maleńka kałuża, powiększająca się z sekundy na sekundę.
— Blaise… — szepnąłem, ale nie usłyszałem odpowiedzi. Wstrząsnąłem nim, czując nieprzyjemną gulę w gardle. — Zabini, kurwa! Otwórz te jebane oczy!
Ciemnoskóry wysłuchał mojej prośby, zerkając na mnie z bólem. Wtedy wiedziałem, że już za późno. Jego oczy straciły swój blask. Mimo wszystko uśmiechnął się do mnie drwiąco, całą siłą swojej woli.
— Widzisz? Mówiłem, że nie mamy prawa przeżyć. Skurwiel miał niezłego cela. Chyba uszkodził jakieś nerwy — Blaise zakaszlał, a z jego ust pociekła kolejna strużka krwi. Złapał mnie za nadgarstek, wbijając w niego palce. Miałem ochotę krzyczeć, ale dzielnie wytrzymałem. — Udowodnij stary, że się mylę i chociaż ty wygraj ze śmiercią. Cholerna gra, warta poświęcenia.
— Nie pierdol, Blaise! Zaraz cię stąd wyciągnę! Wytrzymaj jeszcze chwilę…
— Tylko nie rycz, kretynie — wykrzywił usta i wysapał z siebie ostatkami sił. — Do… zobaczenia… stary.
— BLAISE! Ja… ja nie chciałem…
Nie usłyszałem już odpowiedzi. Ręka Zabiniego rozluźniła swój uścisk, opadając bezwładnie na brudną ziemię. Spod moich powiek wypłynęły słone łzy, tworząc ścieżkę na osmolonych od sadzy i pyłu wojennego policzkach. Odsunąłem się od ciała przyjaciela, delikatnie układając go na trawie. Rozejrzałem się wokoło i podszedłem do stosu kamieni, w który uderzył wcześniej Blaise. Zauważyłem również wystający pręt pokryty krwią, na który musiał się nadziać klatką piersiową. W dzikim szale zacząłem uderzać i kopać szczątki zamku, zapominając o istnieniu różdżki. Furia przeniknęła każdą część mojego ciała, mimo iż wiedziałem, że nie skrzywdzę głazów, choćbym nie wiem jak próbował. To było jednak silniejsze ode mnie. Nie zamierzałem zrezygnować z ataku.
Po chwili przeniknął przeze mnie ból. Spojrzałem na swoje dłonie z których skapywała krew i odwróciłem się w stronę oszołomionego Mulcibera, ciężko dysząc. To nie gruz odebrał życie mojemu przyjacielowi. To była JEGO wina. W tamtej chwili cały mój świat spowiła chęć zemsty i niebywała agresja. Wpadłem w obłęd, chciałem zabić, lecz to byłoby zbyt proste. Wpierw pragnąłem, by cierpiał. Chciałem sprawić mu krzywdę tak ogromną, jak ja teraz czułem w sercu.
Rzuciłem się na niego z pięściami i uderzałem, aż jego twarz zaczęła przypominać mokrą plamę. Nie mógł się nawet ruszyć, ale nie potrafiłem się opanować. Każdy następny cios przynosił mi niebywałą satysfakcję. Dźwięk uderzanej pięści o lepką od krwi twarz, był najcudowniejszą melodią na świecie. Po chwili zacisnąłem palce na jego gardle, zaczynając go dusić. Jego oczy rozszerzyły się błagalnie, lecz nie mógł wydobyć z siebie nawet jęknięcia. Nie rozluźniłem uścisku. Zmarł, zabity moimi rękoma, a moja twarz była ostatnim, co zobaczył.
Nigdy nie żałowałem tego, co zrobiłem. Gdybym mógł, powtórzyłbym to raz jeszcze.
Wstałem z martwego śmierciożercy i chwiejącym się krokiem powróciłem do ciała Blaise’a. Drżącymi palcami zamknąłem jego powieki, czując, że nadszedł jego czas. Cichy szloch bólu wydarł się z mojego gardła. Byłem winny jego śmierci. Nie pomogłem mu, nie ochroniłem, gdy miałem okazję.
Wybacz mi, przyjacielu. Stchórzyłem.
Otrząsnąłem się z bolesnych wspomnień dopiero, gdy dotarliśmy do lochu. Nie mam pojęcia jak mi się to udało. Uczucie duszności i wyżycia się na kimś zaczęło przejmować nade mną kontrolę. Niewidzialne liny ściskały moje serce, ale nie mogłem pokazać słabości. Trójka Gryfonów w tej chwili znajdowała się w niebezpieczeństwie grożącym z mojej strony, lecz wiedziałem, że muszę się opanować. Cieszył mnie jedynie fakt, że wszystko odbyło się bez zbędnych kłótni, w zbawiennej ciszy.
Gdy zamknąłem za nimi kraty, zawahałem się. Zerknąłem na nich niechętnie, czego natychmiastowo pożałowałem. Weasley przybrał buntowniczą minę, przez co westchnąłem z irytacją. Już chciałem przygotować się na słowny atak, gdy Granger złapała jego dłoń, delikatnie ciągnąc do siebie. Rudy uspokoił się, odwracając ponuro w stronę nieprzytomnego Pottera.
Obserwowałem ich przez kilka sekund, po czym odetchnąłem. W mojej głowie trwała niema walka, czy okazać im odrobinę dobroci, pozostawiając jakiekolwiek źródło światła. Podejrzewałem, że Granger tak czy inaczej nie prześpi nocy, doglądając przyjaciela. Co prawda wątpię, że kilka świec jej w czymkolwiek pomoże.
Odwróciłem się i bez słowa wyszedłem z lochów, zmierzając do swoich komnat. W końcu miałem chwilę, by móc pozwolić wypłynąć frustracjom oraz wspomnieniom związanym ze śmiercią Blaise’a. Opadając na łóżko przeczuwałem, że dzisiejsza noc będzie o wiele gorsza niż powracające co noc koszmary…

***

Nie myliłem się. Wiedziałem, po prostu czułem to! Dlaczego zawsze muszę mieć rację, nawet jeżeli nie chcę jej mieć?! Owszem, byłem przygotowany, że dzisiejszej nocy Blaise odwiedzi mnie we śnie, ale… nie miałem pojęcia, że zrobi COŚ TAKIEGO. Mogłem się tego po nim spodziewać, w końcu zaproponował przyłączenie do Zakonu Feniksa.
Zabini odkąd sięgam pamięcią był nienormalny i popieprzony, lecz tym razem przeszedł samego siebie. Mianowicie Blaise Zabini dawał mi ZŁOTE RADY, bym stał się „LEPSZYM CZŁOWIEKIEM”. Na samo wspomnienie jego porad głośno prychnąłem. Czy on naprawdę myślał, że z okrutnego, bezwzględnego śmierciożercy, mogę stać się dobrym, milusim i uczynnym człowiekiem? A może myślał, że będę biegać po korytarzach rezydencji z transparentem miłości do Pottera?
Śmieszne. Zbyt długo przebywałem w środowisku śmierci i bólu. Moje okrutne uczynki nigdy nie zostaną wybaczone. Byłem tego pewien. Za dużo zła stworzyłem i wciąż miałem tworzyć. Wyrzuty sumienia nie będą miały znaczenia dla nikogo. Na tym świecie liczą się tylko i wyłącznie czyny. 
Zszedłem do lochów, zobaczyć czy Potter przeżył noc. Zabrałem ze sobą skrzata domowego, by przygotował dla więźniów posiłek. Mogę to nazwać chwilowym przypływem dobra, które radził Zabini. Jeżeli ma zamiar nawiedzać mnie do końca życia, to nie radzę mu pierdolić o byciu dobrym, bo przy najbliższym spotkaniu go jeb… uderzę w tę roześmianą gębę.
W podziemiach śmierdziało moczem, przez co zmarszczyłem z obrzydzeniem nos. Podszedłem niechętnie do celi, gdzie przebywali Gryfoni. Potter żył, choć był wciąż nieprzytomny i wyraźnie słabł. Granger trzymała jego głowę na swoich kolanach, głaszcząc delikatnie po włosach, a Weasley zwinął się w kłębek nieopodal. Oboje podnieśli gwałtownie głowy w moją stronę, słysząc zgrzyt zamka w kratach. Przyjrzeli mi się uważnie, śledząc najdrobniejszy ruch. Skinięciem dłoni nakazałem skrzatowi położyć talerz z chlebem i wodą na zimnej posadzce, a sam zwróciłem się do nich, nie bacząc na nerwowe spojrzenia.
— Potter żyje? — zapytałem beznamiętnie.
— Nie widać? — warknął Weasley ze złością. — Po co przyszedłeś? Chcesz dokończyć to, co zaczął twój pan?
— Zaraz zrobię to samo z tobą, jeżeli się nie zamkniesz, Weasley — wycedziłem przez zaciśnięte zęby, po czym zwróciłem się do szatynki. — Granger, czy on przeżyje?
— Nie wiem, słabnie z każdą minutą — wyszeptała, nawet na mnie nie patrząc. Po chwili jednak odwróciła się, wbijając we mnie spojrzenie ciemnych oczu, jakby nabierając mocy. — Co dalej? Jakie macie zamiary? Czy Harry ma przeżyć?
Nie odpowiedziałem, tylko zacisnąłem wargi w wąską linię. Nie miałem pojęcia co planuje Czarny Pan. Jego plany potrafią zmieniać się w ciągu kilku minut. Nawet jeżeli Potter miał przeżyć, w każdej chwili mogło się to zmienić.
Odwzajemniłem twardo spojrzenie brązowych tęczówek, lecz Granger nie odwróciła się. Wiedziałem, że niedawno płakała. Jej oczy były podpuchnięte i zaczerwienione, a mimo wszystko biła od nich bystrość oraz oczekiwanie. Wiedziałem do czego zmierza. Chciała odpowiedzi, lecz ja nie planowałem jej tego dać.
— Zjedzcie to — pchnąłem nogą w ich stronę prowiant. Weasley jak i Granger zerknęli wygłodniałym wzrokiem na talerz, lecz nawet nie ruszyli się o milimetr. Nie ufali mi, czemu się nie dziwiłem. Nie byli naiwni.
Jednak by przeżyć, trzeba coś poświęcić.

***

Przez cały dzień nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Mogło się wydawać, że w rezydencji nic się nie zmieniło, jednak ja wyczuwałem różnicę. Jak każdego dnia poszedłem na nudne spotkanie śmierciożerców, gdzie odbywały się rutynowe dyskusje na tematy misji, czy zabójstw. Czarny Pan przedstawiał szeroką listę zabitych popleczników, przydzielał kolejno zadania, a także zlecenia na zabójstwo. Gdy zaczynał się nudzić, strzelał na oślep zaklęciami niewybaczalnymi w swoich ludzi.
Z początku przerażało mnie to wszystko, jednak z mijającym czasem nauczyłem się z tym żyć. Musiałem być gotowy, bo nikt nigdy nie był pewien, kto zostanie ofiarą. Na całe szczęście, ja ucierpiałem tylko jeden, okrutny raz.
— Przyjaciele! Nasza potęga jest niezniszczalna! Z każdym dniem zdobywamy Londyn! Niedługo nasza władza poszerzy się bardziej i zostaniemy na tym świecie tylko my — czarodzieje, którzy zasługują na szacunek! Będziemy ponad wszystkimi szumowinami, które zaśmieciły tą nędzną planetę. Nasze plany i marzenia spełnią się. Każdy z nas będzie pławił się w luksusach tak, jak na to zasługuje!
W pokoju narad rozległ się pomruk aprobaty. Tak, Czarny Pan potrafił sobie zjednywać ludzi. Był doskonałym mówcą, obiecywał wiele. Dzierżył w dłoniach kolosalny przyrząd władzy. Nikt nie potrafił przeciwstawić się jego sile.
— Cały świat będzie nam uległy. Czy nikt z was nigdy nie miał ochoty na własnego sługę w postaci człowieka? Gdy przejmiemy władzę, każdy będzie takiego posiadał. Nie będzie on jednak zwyczajnym sługą. Będzie zabawką. Mugole oraz szlamy padną do naszych stóp, błagając o łaskę.
— Oczywiście, Panie. Wszyscy o tym marzymy — przyznał mój ojciec ulegle. Jego głos drżał z emocji.
Miałem ogromną ochotę roześmiać mu się w twarz. Czarny Pan również spojrzał na niego z nikłym zainteresowaniem. Ojciec już dawno przestał zajmować w jego szeregu szczególne miejsce. Z każdym dniem miałem wrażenie, że upada o schodek niżej, uparcie chwytając się resztkami godności kolejnego szczebelka.
— Madson, złóż raport — Lord Voldemort zignorował ojca, wskazując na jednego z mężczyzn siedzącego nieopodal. Widząc zbitą minę ojca, chęć śmiechu wzmocniła na sile. Opanował mnie jednak Theodor, który szturchnął ostrzegawczo łokciem w mój bok.
— W lochach umieściliśmy kolejnych mieszańców, Panie. Z naszych źródeł wynika, że to szlamy. Zbiegły prawdopodobnie z Hogwartu. Przebywały w budynku przy Tower’s Lange. To ten sam, który nakazałeś nam sprawdzić.
— Znaleźliście coś jeszcze? Jakieś ślady wskazujące na Zakon Feniksa?
— Niestety nic szczególnego, Panie. Ofiary milczą. Przeszukaliśmy budynek. Wszystko zabezpieczone przez naszych. Czy życzysz sobie, bym przesłuchał je ponownie?
— Nie. Malfoy i Nott to zrobią — wskazał na nas. — Zajmijcie się nimi i złóżcie raport. Jeżeli wciąż będą milczeć, niech zdechną. Ruszajcie.
Wraz z Theodorem wstaliśmy opornie z miejsc, kłaniając się nisko. Żadnemu z nas nie uśmiechało się przydzielone zadanie. Już nie raz braliśmy udział w przesłuchaniach, lecz za każdym razem na nowo przechodziliśmy przez to niechętnie. Nie mogliśmy jednak się sprzeciwić, bo jeszcze w tej samej sekundzie leżelibyśmy martwi.
— Draco, przyjdź na wieczorne spotkanie — otwieraliśmy już drzwi, gdy zatrzymał nas lodowaty głos Czarnego Pana. Odwróciłem się w jego stronę z szokiem wymalowanym na twarzy, z resztą jak większość śmierciożerców, lecz on nawet nie patrzył w moją stronę. Byłem zaskoczony. Zazwyczaj na wieczorne spotkania zapraszani byli tylko ci, którzy stali w jego głównym kręgu, zwani Najwierniejszymi. Krąg obejmował ciotkę Bellatriks, Snape’a, ojca, Notta seniora i kilku innych, wyżej postawionych w czarodziejskim świecie.
— Tak jest — wychrypiałem zaniepokojonym głosem. Theo również zerknął na mnie z niepokojem i lekkim skinieniem głowy wskazał na drzwi. Natychmiastowo wyszliśmy, oddalając się od wścibskich spojrzeń. Gdy tylko zostaliśmy sami, Theodor nie wytrzymał i zapytał:
— Po co Czarny Pan chce cię widzieć na spotkaniu Najwierniejszych? Ma zamiar wkręcić cię do swojej śmietanki?
— Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że chodzi o Pottera — mruknąłem. Kiedyś sama myśl o przystąpieniu do głównego kręgu była fascynująca. W tej chwili przechodził mnie tylko strach. Czy nadszedł dzień, gdy sam Lord Voldemort mógł zobaczyć we mnie potencjał?
— Myślisz, że go zabije?
— Ależ nie, Theo — zironizowałem. — Zatrzyma jako swoją maskotkę i ubierze w ładne, różowe ubranka, trzymając przy swoim boku zamiast Nagini.
— Pytam poważnie, idioto! — oburzył się Nott, na co przewróciłem oczami.
— Oczywiście, że zabije, bezmózgi kretynie. Myślisz, że szukał go tak długo, by teraz trzymać w lochu dla rozrywki? Wyciągnie z niego informacje których potrzebuje, a następnie bez zawahania zabije. Nie martw się jednak, gwarantuję, że zrobi z tego widowisko. Niczego nie przegapimy.
— A co z Weasleyem i Granger? — zapytał cicho, ignorując mój sarkazm. Nie spodobało mi się to pytanie, więc przyjrzałem mu się uważnie.
— A co ma być? Do czego ma się przydać Czarnemu Panu szlama i zdrajca krwi?
— No wiesz… w końcu to przyjaciele Pottera. Są dużo warci.
— Potter będzie martwy. Ale może… — zastanowiłem się, teatralnie drapiąc palcami brodę. Mój głos przybrał drwiący ton, gdy ponownie na niego spojrzałem — No tak! Przecież mógłby ich zaprosić do swojej prywatnej zabawy! Weasley mógłby robić za sprzątaczkę. Zdrajcy krwi właśnie do tego tylko się nadają, a Granger… Granger mogłaby zostać łóżkową zabawką, jeżeli oczywiście nie brzydziłby się jej tknąć. Cóż… ewentualnie mógłby wykorzystać jej intelekt, który podobno ma. Prawdopodobnie byłaby lepsza od połowy jego ludzi. Choć znając Granger, to wolałaby umrzeć. Cholernie naiwni Gryfoni.
— Naprawdę wolałaby umrzeć? — zapytał z niedowierzaniem Theo. — Przecież mogłaby przeżyć wojnę, gdyby go przekonała!
— Nie żebym był znawcą od Granger, ale wiem, że wolałaby zginąć — przywołałem w myślach wspomnienie, gdy wbijała we mnie spojrzenie brązowych, bystrych oczu. Gardziła mną, nie bała się. Była gotowa na poświęcenie dla swoich przyjaciół. Dlatego byłem pewien, że gdyby dostała wybór, wybrałaby śmierć. Ten heroizm był żałosny, ale musiałem przyznać, że w pewien sposób podziwiałem ją. Ja nie zrobiłem tego dla Blaise'a. — To zwykła szlama. Czego się tutaj spodziewać?
— Mam wrażenie, że jesteś coraz gorszy, Draco — westchnął ze złością Nott. —Idziesz w ślady swojej rodziny, a kiedyś chciałeś przed tym uciec. Zacznij żyć swoim życiem, do cholery!
Uśmiechnąłem się gorzko, stając przed pokojem przesłuchań. Zwróciłem się w stronę przyjaciela, nie opuszczając w dół kącików ust. Theodor wpatrywał się we mnie niepewnie.
— Mówiłem ci już, Theo. My nie mamy swojego życia. Już nie.
— Ale...
— Tobie również radzę zmienić podejście do życia. Z obecnym, pełnym dobra i miłości, nie przeżyjesz długo w tym świecie. Jeszcze się tego nie nauczyłeś?
— Takie podejście wskazuje na to, że wciąż mam w sobie człowieka.
— A czy ten człowiek przygotuje cię na to, co zaraz się wydarzy?
Theodor spojrzał ponuro na ciemne drzwi, po czym westchnął niechętnie. Nie odezwał się słowem, tylko pchnął je i wszedł do środka pomieszczenia. Podążyłem wolno za nim, wkładając ręce do kieszeni szaty, gdzie kurczowo pochwyciłem różdżkę. Na głowie miałem zarzucony kaptur, a twarz zakrywała srebrzysta maska śmierciożerców.
Rozejrzałem się po pokoju, natrafiając spojrzeniem na czwórkę ludzi siedzących w kącie. Trójka z nich miała opuchnięte, poobijane twarze oraz ciała. Ich ramiona zdobiły cięte rany, z których skapywały pojedyncze kropelki krwi. Wszyscy wyglądali na śmiertelnie przerażonych i obolałych. Na nasz widok, najmniej okaleczona kobieta wstała i rzuciła się w naszą stronę z płaczem, upadając na kolana przed naszymi stopami.
— Błagam! Nie zabijajcie nas! My nic nie wiemy! — łkała, łapiąc skrawek szaty i próbując przytulić się do mojej nogi. Spojrzałem na nią z obrzydzeniem oraz znudzeniem. Takie sceny nie robiły na mnie wrażenia.
— Spokój! — warknąłem, odtrącając ją gwałtownym ruchem. Bez mrugnięcia okiem posłałem ku niej zaklęcie torturujące, odczekując kilka sekund. Gdy skuliła się w sobie ciężko dysząc, odpuściłem. — Zadamy wam teraz kilka pytań. Odpowiecie na to, co wiecie, a nikomu nic się nie stanie. Theo?
— Jesteście z Tower's Lange, tak? — zapytał.
— Schowaliśmy się tam przed szmalcownikami. To miejsce było naszym azylem od kilku tygodni — odpowiedział ciemnowłosy mężczyzna.
— Był z wami ktoś jeszcze?
— Nie, tylko nasza czwórka.
Westchnąłem ciężko i posłałem leniwym ruchem dłoni w stronę mężczyzny kolejne zaklęcie torturujące. Obserwowałem jak zwija się na ciemnej posadzce w konwulsjach, po czym postanowiłem przerwać urok.
— Co wiecie o Zakonie Feniksa?
— N – nic, Panie! Nie znamy tych ludzi! My tylko uciekaliśmy…
Kolejna fala zaklęć uderzyła w najbliższą osobę. Gdy ciało dziewczyny upadło na podłogę z łoskotem, Theodor uklęknął obok niej.
— Jesteście pewni? Nie macie nic wspólnego z Zakonem?
— Przysięgamy! Chcieliśmy tylko przeżyć…
Theo odwrócił się w moją stronę niepewnie. Widziałem jego wahanie. Za każdym razem przechodziliśmy przez ten sam schemat. Był za miękki dla swoich ofiar. Nienawidził przesłuchań bardziej ode mnie, przez co więźniowie czuli do niego niepoprawną sympatię.
— Uciekliście przed Czarnym Panem — warknąłem, nie zwracając uwagi na kumpla. — Wszystkie mugolaki muszą zgłosić się na obowiązkową kontrolę w Ministerstwie Magii. Jeżeli zbiegliście, kara was nie ominie.
— Błagamy… Mamy rodziny…
Nie chciałem tego słuchać. Uciszyłem ich kolejnym zaklęciem i przywołałem do siebie Notta. Szarpnąłem jego ramieniem, wbijając w nie paznokcie.
— Opanuj się, stary. Mamy zadanie.
Theodor przeklął soczyście i wyszarpnął się z mojego uścisku, celując w więźniów różdżką. Przesłuchanie trwało z dwie godziny. Dopiero, gdy nikt z nich nie mógł dźwignąć się z ziemi, byliśmy pewni, że wiemy wszystko, czego potrzebowaliśmy. Więźniowie ciężko oddychali, byli wykończeni. Wzrok mieli wlepiony w sufit, byle tylko nie spojrzeć na nas.
Wiedziałem, co teraz powinno się wydarzyć. Mieliśmy ich zabić. Nie czekając na reakcję Theodora, wycelowałem w nich po raz kolejny różdżką. Miałem wypowiedzieć formułkę zaklęcia uśmiercającego, gdy Nott złapał za mój nadgarstek i odciągnął na bok.
— Nie zabijajmy ich! Są niewinni! Nie zrobili niczego złego!
— Uciekli. To szlamy oraz mugole, Theodor. Nie wiesz, co z takimi robi się na tym świecie? Czarny Pan wymaga od nas ich śmierci!
— Więc powiedzmy, że nie wyciągnęliśmy jeszcze wszystkich informacji. Dostaniemy trochę więcej czasu, Draco!
— Czasu? — prychnąłem. — Jeżeli my ich nie zabijemy, zabije ktoś inny. Nie uważasz, że zrobimy to w łagodniejszy sposób?
Wyciągnąłem różdżkę, patrząc na ofiary wrogo. Właśnie tego mnie tutaj nauczyli. Braku współczucia, chłodnej obojętności na ludzkie cierpienie oraz śmierć. Mimo wszystko preferowałem szybkie załatwienie sprawy, dlatego otworzyłem usta, by wypowiedzieć formułkę zaklęcia, lecz zawahałem się. Zerknąłem kątem oka na stojącego obok przyjaciela i westchnąłem ciężko, opuszczając rękę wzdłuż ciała.
— Dobra, Nott — syknąłem. — Jeżeli Czarny Pan będzie chciał nas przez ciebie zabić, to ty umrzesz, nie ja.
— Zgoda — ucieszył się ciemnowłosy, przez co zgromiłem go wzrokiem. Zdecydowanie był zbyt miękki jak na śmierciożercę. Byłem pewien, że on nie popełniłby tego błędu co ja.  Gdyby tylko Zabini zaproponował przyłączenie się do Zakonu Feniksa właśnie jemu, oboje byliby wolni.

***

Przed wieczornym spotkaniem Najwierniejszych, postanowiłem zejść do lochów z kolejnym posiłkiem dla więźniów. Właściwie sam nie wiedziałem, co mną kierowało. Czułem, że jeżeli Potter miał przeżyć kolejne dni, musiał jeść. Nie martwiło mnie jego samopoczucie, a moje własne. Czarny Pan zamordowałby mnie, a także wszystkich naokoło z dziką furią, gdyby się okazało, że to nie on był przyczyną ostatniego tchnięcia jego wroga.
Nie miałem oczywiście zamiaru ani ochoty wdawać się w bezsensowne dyskusje z Gryfonami, więc tylko wrzuciłem kilka kromek chleba przez kraty, zauważając, że poranny posiłek pozostał nietknięty. Nie skomentowałem tego, tylko wyszedłem, chowając się za ścianą. Wytężyłem słuch, a już po chwili usłyszałem ruch, oraz towarzyszący mu cichy krzyk.
— Ron! Zostaw to! Mówiłam ci przecież! Nie ruszaj tego, jest na pewno zatrute!
— Jestem głodny, Hermiono — jęknął Weasley. — Jeżeli nic nie zjemy, wykończą nas.
— Naprawdę uważasz, że Voldemort dałby nam coś do zjedzenia z własnej woli? Daj, spróbuję sprawdzić, czy jest bezpieczne.
Wyjrzałem ostrożnie zza rogu, dostrzegając jak szatynka pochyla głowę nad szklanką wody, wąchając ją. Podobnie zrobiła z chlebem. Po kilku sekundach wykrzywiła się niepewnie.
— I co? Zatrute? — ponaglił rudy.
— Nie mam pojęcia. Nic nie czuję — mruknęła.   Nie możemy jednak ryzykować i konsumować czegoś, co podaje nam nasz wróg. Harry jest poważnie chory, nie chcę, abyś ty również był.
Zgoda. Nie zjem tego. Zadowolona? — burknął.
— Tak, dziękuję.
Rozgrywająca się między nimi scena nawet by mnie rozbawiła, gdyby nie fakt, że Granger miała cholerną rację. Mimo głodu i bólu wciąż myślała trzeźwo, przez co w duchu musiałem uznać jej inteligencję. W końcu jedną z ważniejszych zasad przetrwania było nieprzyjmowanie jakiejkolwiek pomocy od wroga, w tym także posiłku. Gdyby sam Lord Voldemort go podał, faktycznie mogliby skończyć tragicznie. Obawiam się, że trucizna byłaby czymś, czego najmniej powinni się obawiać. 
Przyniesienie im jedzenia do lochów, by nie zdechli, było jednak tylko wyłącznie gestem resztek mojej dobrej woli. Jeżeli byli na tyle dumni, że nie chcieli skorzystać, to trudno. Nie mój problem. Mam to gdzieś.

***

Zapukałem do samotni Czarnego Pana, czekając na pozwolenie by wejść. Gdy usłyszałem zaproszenie, przekroczyłem niepewnie próg pomieszczenia, kłaniając się nisko. Ignorując nieprzychylne spojrzenia obecnych, zająłem najbliższe wolne miejsce, wlepiając wzrok w naszego przywódcę. Nie czułem się dobrze w tym towarzystwie. Wręcz przeciwnie. Czułem na sobie kilkanaście wrogich par oczu, traktujących mnie niczym obcego, rywala. W końcu nie każdy dostawał zaproszenie na spotkanie zamkniętego kręgu Lorda Voldemorta.
— Dobrze, że już jesteś, Draco. Chyba możemy zaczynać — Czarny Pan machnął różdżką, a przed każdym pojawiła się szklanka wypełniona bursztynowym płynem. —Napijmy się, przyjaciele! Za nas! Najpotężniejsze jednostki tego słabego świata! Stwórzmy go silniejszym!
Wszyscy obecni wznieśli toast, upijając pierwszy łyk whisky. Teraz rozumiałem dlaczego ojciec przychodził schlany do sypialni matki. Od czasu do czasu słyszałem ich głośne krzyki, czy tłukące się rzeczy. Od dawna podejrzewałem, że ją bił. W końcu była taka wystraszona i posłuszna w jego towarzystwie…
Zerknąłem na niego z pogardą i nienawiścią. Obrzydzała mnie myśl, że mógł ją krzywdzić. Nigdy nie należał do osób, które były wylewne w uczuciach, lecz nienawidziłem braku szacunku ku własnej rodzinie.
— Jak sprawa w banku, Dołohow? Pieniądze są wypłacane przez te stwory w odpowiednim czasie? — Czarny Pan zwrócił się do jednego z popleczników.
— Oczywiście, mój Panie. Kilkoro z nich byliśmy zmuszeni zabić za śmiałość. Uważają się za neutralnych w stosunku do czarodziejów. Twierdzą, że nie mamy nad nimi żadnej władzy.
Lord Voldemort roześmiał się głośno, powodując przechodzące po ciele ciarki. Jego wężowe, szkarłatne oczy zabłysnęły złowieszczo.
— Jeszcze się okaże — wysyczał i zwrócił się w stronę Alecto Carrow. — Jak idą przygotowania do bankietu, Alecto? Bal dla największych czarodziejów i czarownic będzie ogromnym wydarzeniem. Oczekuję na nim wielu zagranicznych wpływów, które wspomogą nasze cele, oraz przyłączą się do nas.
— Wszystko idzie zgodnie z planem, Panie. Skończyłam listę zaproszonych gości. Jesteśmy w trakcie przygotowań. Nie zawiedziesz się na nas.
— Doskonale.
Prychnąłem cicho pod nosem, nie wierząc w to, co słyszę. Więc to robili na tych spotkaniach. Pili, rozmawiali o pieniądzach, balach oraz polityce. Domyślałem się już, dlaczego do kręgu zostali dopuszczeni w większej mierze ci, którzy byli wysoko postawieni w czarodziejskim świecie. Pieniądze arystokratów posiadały również władzę w szeregach śmierciożerców.
Nie minęła godzina, a słuchanie ich nudnych wywodów zaczęło mnie nużyć. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, nawet Czarny Pan, jakby całkowicie o mnie zapominając. Z utęsknieniem oczekiwałem końca tego spotkania, modląc się, by więcej nie otrzymać zaproszenia. Gdy po kolejnej godzinie szklanki nie napełniły się, wszyscy wstali. Prawdopodobnie właśnie to ucinało wszelkie rozmowy. Odetchnąłem z ulgą również wstając, gdy Czarny Pan zwrócił się w moją stronę.
— Zostań, Draco.
Obecni śmierciożercy spojrzeli na mnie z mieszaniną ciekawości i podejrzliwości, po czym ociągając się, zaczęli opuszczać komnaty Lorda Voldemorta. Gdy za ostatnim z nich zamknęły się drzwi, mężczyzna o twarzy węża ponownie przemówił.
— Mam dla ciebie zadanie specjalnie, Draco. Twój ojciec zawiódł mnie już niejednokrotnie, lecz mam nadzieję, że nie popełnisz jego błędów — zaczął spokojnie, okręcając różdżkę pomiędzy palcami. Nie spodobało mi się to, lecz skinąłem głową, czekając na więcej informacji. — Zajmiesz się Potterem oraz jego przyjaciółmi. Nie myśl sobie jednak, że to będzie takie proste. Odpowiadasz za nich. Cała trójka musi żyć, dopóki nie dostanę informacji, których oczekuję. Jeżeli któreś umrze lub ucieknie… zginiesz razem z nim.
Przełknąłem ślinę, czując jak coś nieprzyjemnego osadza się na środku gardła. Oczy Czarnego Pana przewiercały mnie z kpiącą satysfakcją. Czuł mój strach. Byłem tego pewien.
— Na kilka dni opuszczam rezydencję, lecz gdy wrócę, Potter ma być do mojej dyspozycji. Nie interesuje mnie jak to zrobisz. Ulecz go tak, by stanął o własnych siłach przed moim obliczem, gdy was do siebie wezwę. Ma być gotowy. Wszystkie środki są dostępne. Zabierz się za to od jutra. Zrozumiano?
— Tak, Panie — wymamrotałem z przerażeniem. — Ile mam czasu?
— To się jeszcze okaże. A teraz wyjdź — zarządził. — I nie zawiedź mnie, Draco. Wiesz dobrze, że nie toleruję porażek.
Wyszedłem z jego samotni ociężałym krokiem, czując jak ciało odmawia mi posłuszeństwa. Dotarłem do swojej sypialni i rzucając się na łóżko, zakryłem twarz dłońmi. Drżałem, zrobiło mi się słabo i duszno. Nie wiedziałem ile czasu mam do dyspozycji, by doprowadzić praktycznie nieboszczyka, do stanu używalności.
Czy to był kolejny test? Sprawdzał moją wierność, czy siłę?
Usiadłem prosto i spojrzałem w lustro wiszące naprzeciwko. Byłem bledszy niż zwykle, co graniczyło z cudem. Obserwowałem w milczeniu drżące, popękane wargi, starając się myśleć trzeźwo.
Nie pokazuj słabości, Draco! Nie możesz pozwolić, by strach wziął nad tobą kontrolę! Masz czas do rana!
Te trzy zdania tłukły się przez moją głowę kilka kolejnych godzin, niczego nie ułatwiając. Znałem zaklęcia medyczne, lecz nie na tyle dobrze, by go uleczyć… Brałem pod uwagę również Theodora, lecz wiedziałem, że jemu Czarny Pan również przydzielił jakieś zadanie kilka dni temu…
Myśl, Draco! Myśl!
Moją głowę przeszedł ból, przez co jęknąłem głośno. I wtedy mnie oświeciło. To było szalone, ale mogło się udać. Uniosłem głowę i spojrzałem na swoje odbicie z nadzieją, niemal się uśmiechając.
Potrzebna mi będzie Granger.