Tak, zgadza się.
Wygląda na to, że przede mną klęczał nikt inny, jak „Święta Trójca Hogwartu”.
Harry Potter – Wybraniec, Złoty Chłopiec, Chłopiec Który Przeżył i nie wiem
jakie jeszcze szlachetnie tytuły on tam posiada; Weasley – cholerny zdrajca
krwi, tego śmiecia nie ma potrzeby dłużej przedstawiać, oraz szlama
Granger. Najgorsza ze wszystkich szlam.
Moim zdaniem, to właśnie jej krew była najbrudniejsza. Granger od zawsze była
najbardziej znienawidzoną przeze mnie Gryfonką. Przemądrzała i wkurzająca ulubienica
nauczycieli, będąca w wiecznym cieniu sławnego Harry’ego Pottera.
W tym momencie
jednak poczułem nad nimi niesamowitą władzę. To oni klęczeli w żałosnym stanie
przed moimi stopami. Miałem ochotę głośno prychnąć, widząc ich przerażone miny.
Nieuchwytni, zawsze unikający najgorszego. Nawet nie zdawali sobie sprawy, ile
satysfakcji przyniósł mi ich obrzydliwy widok w tym miejscu. Pierwszy raz to
nie oni górowali. W końcu to ja byłem ponad nimi i muszę przyznać, że czuję się
z tym niebywale dobrze.
— Draco! — do
rzeczywistości przywrócił mnie podniecony głos Czarnego Pana. Spojrzałem na
jego bladą twarz niepewnie. Wiedziałem, że on również czuje satysfakcję. Od
miesięcy próbował zlokalizować swojego wroga, a tutaj proszę. Potter sam
pojawił się w progu jego drzwi. W tym momencie jednak to ode mnie zależało, co
się stanie z Gryfonami. Miałem władzę i zamierzałem to wykorzystać. Zemsta
potrafi być niebywale słodka. — Czy to Potter? To on, prawda?!
Moje spojrzenie
przeskoczyło ponownie na trójkę klęczących ludzi. Oni również wbili we mnie
spojrzenia, przez co zawahałem się. Coś niebezpiecznie skręciło mnie w żołądku.
Ta krótka chwila wystarczyła. Za moje następne słowa miałem przeklinać siebie
wiekami.
— Ja... nie wiem.
Momentalnie
ogarnęła mnie wściekłość na samego siebie. Dlaczego to powiedziałem?! Słowa
wypłynęły samodzielnie z moich ust, nim zdążyłem je powstrzymać. Przecież
dobrze wiem, kim są. Nie, nie miałem ani grama wątpliwości. Znienawidzone
spojrzenie Weasleya, które gdyby zapewne mogło, przeszyłoby mnie w tej chwili
śmiercionośnymi sztyletami; brzydzące się moim widokiem ślepia Pottera i
błagalne, brązowe oczy Granger, całe we łzach. Znałem wszystkie trzy pary oczu
bardzo dobrze. Ich widok budził we mnie szkolne wspomnienia. Już od pierwszej
klasy miałem wiele okazji, by wpatrywać się w nie z równie ogromną nienawiścią.
— Jak to „nie
wiesz”?! —wrzasnęła ciotka Bellatriks. Potrząsnęła moim ramieniem, boleśnie
wbijając w nie swoje pazury. Moja twarz automatycznie skrzywiła się w
nieznacznym grymasie. Ta kobieta potrafiła być naprawdę irytująca, ale nie
śmiałem nawet warknąć w jej stronę. W końcu była ulubienicą Czarnego Pana. — Przed
chwilą mówiłeś...
— Wiem, co mówiłem
— przerwałem ciotce ze złością, wyszarpując się z uścisku jej dłoni. Rzuciłem jej
niechętne spojrzenie, po czym ponownie zerknąłem na klęczących ludzi. — Ale
teraz nie jestem pewien. Co im się stało?
Zaskoczone i
niedowierzające spojrzenie Pottera mnie ucieszyło. Wciąż trzymałem ich w
garści. Jeden fałszywy ruch, czy chociażby nieodpowiednie słowo sprawi, że cała
trójka padnie martwa w ułamku sekundy.
Bez zbędnych ceregieli zdradzę ich tożsamość. Teraz zegar tykał, a nikt
nie był pewien dalszego biegu wydarzeń. Nie wiem jaki był powód tej gry.
Przecież prędzej czy później i tak wszyscy ich rozpoznają.
W tej chwili ich
twarze były nienaturalnie opuchnięte i pokryte bąblami, co utrudniało
identyfikację. Ktoś, kto nie znał ich
tak dobrze jak ja, nie miał szans, by ich rozpoznać. Dla mnie to nie był jednak
problem. Rude włosy Weasleya, szopę na głowie Granger i tą okropną bliznę na
czole Pottera rozpoznałbym wszędzie.
— Zapewne jakieś
paskudne zaklęcie. To pewnie wina tej szlamy. Mała szmata próbowała okłamać
szmalcowników, że jest czarownicą półkrwi! Takie śmieci jak ona nie powinny trzymać
nawet różdżki w ręce! No dalej, dziecinko! Powiedz nam grzecznie, to ty jesteś
Granger, prawda?! Dziwka Pottera!
Bellatriks ruszyła
w kierunku dziewczyny z obłąkanym uśmiechem. Widziałem w jej oczach błysk
morderczego pożądania, kiedy wyciągnęła rękę w stronę głowy Granger. Już prawie
zaciskała palce na brązowych włosach, lecz spokojny głos Czarnego Pana
natychmiastowo ją powstrzymał.
— Wystarczy,
Bellatriks. Trochę szacunku dla naszych gości.
Ciotka jak oparzona odskoczyła od dziewczyny,
upadając na kolana przed stopami Lorda Voldemorta. Spojrzała na niego skruszona,
prawdopodobnie czekając na karę. Gdy Czarny Pan machnął dłonią, uśmiechnęła się
z uwielbieniem i ulgą. Ten widok
obrzydził mnie, ale nawet się nie skrzywiłem. Zawsze zachowywała się niczym
wierny piesek, który tylko czeka, aż jego pan pogłaszcze go po głowie. Mój
wzrok przeskoczył na naszego Lorda z zaciekawieniem. Nie bez powodu kazał jej
przestać. Co nim więc kierowało?
— Mam się nimi
zająć, Panie? — zza naszych pleców rozległ się cichy szept. Dopiero teraz
zdałem sobie sprawę, że ktoś jeszcze jest w pomieszczeniu. W cieniu przy
kominku stał Greyback i wpatrywał się wygłodniałym wzrokiem w naszych gości.
Po plecach
przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Nienawidziłem go. Nie należał do grona
śmierciożerców, a mimo to, cały czas przebywał w moim domu, trzymając się
blisko Czarnego Pana. Wiedziałem, że nasz Pan mu ufa. W końcu miał po swojej
stronie przywódcę wilkołaków, co dawało mu wiele możliwości.
Fenrir jest
brutalny i lubuje się w krwawej przemocy. Jego ulubionym zajęciem jest
rozszarpywanie w bestialski sposób gardeł, a także innych części ciała.
Szczególnie dzieci i niemowląt. Tak, ten potwór uwielbia delikatne ciałka
niemowlaków. Na moje nieszczęście miałem okazję zobaczyć pokaz jego
umiejętności na własne oczy. Nie wspominam tego najlepiej. Do teraz męczą mnie
odruchy wymiotne na samą myśl o tym, co się wydarzyło.
Wilkołak wbija
ostro zakończone pazury w najdelikatniejszy punkt na ciele, a następnie szarpie
nimi lekko w górę, rozrywając na strzępy całą skórę. Szczerzy się wtedy radośnie,
dopóki płacz nie ustaje, a oddech nie zamiera. Po spotkaniu drobnego ciałka z
jego szponami, na podłodze pokoju egzekucyjnego walają się przeróżne
wnętrzności, które później ze smakiem zjada. To zawsze jemu przypisywana jest okrutna
robota. Czarny Pan uwielbia rozrywkę tego pokroju, więc Greyback spełnia jego
wymagania.
— Nie dzisiaj,
Greyback. Do jutra czar zejdzie, a wtedy przekonamy się kim są nasi goście.
Draco, odprowadź ich do celi.
Szkarłat oczu Lorda
Voldemorta zwrócił się w moją stronę, przez co mimowolnie się wzdrygnąłem.
Przytaknąłem nerwowo głową i pokłoniłem się w geście szacunku. Mimo, iż nie
miałem ochoty na bliższe spotkanie z Gryfonami, nie miałem wyboru. Odrobinę
przerażony talentem do ucieczki Pottera, wyciągnąłem przed siebie różdżkę i
wycelowałem we więźniów.
— Wstawać,
śmiecie. Idziemy do nowego domu.
Nikt z trójki
Gryfonów nie ruszył się, a wręcz przeciwnie — spojrzeli na mnie z nienawiścią.
Zirytowało mnie to, gdyż zauważyłem kątem oka triumfalny i rozbawiony uśmiech
Czarnego Pana. Stojący za nim Greyback również wyszczerzył kły. Głupi kundel. Nie
mogłem sobie pozwolić na takie poniżenie oraz nieposłuszeństwo.
— Chyba nasi
goście nie przepadają za tobą, Draco – zacmokał Lord Voldemort wesoło. Jego
krwiste spojrzenie wyrażało wyższość i pewność siebie. — Zaraz coś na to
zaradzimy… Crucio!
Czerwony
promień pomknął bez ostrzeżenia w stronę Granger, uderzając w nią z ogromną
siłą. Dziewczyna zawyła z bólu i zaczęła skręcać się w konwulsjach po podłodze.
Spod przymkniętych powiek pociekły strużkami łzy, a z gardła wydarł się głośny
krzyk, który aż zmroził moje ciało.
Czarny Pan roześmiał
się głośno, po czym opuścił różdżkę. To był tak niespodziewany atak, że nikt z
nas nawet nie zdążył zarejestrować ruchu bladej dłoni. Byłem pod wrażeniem jego
magicznych zdolności. Jednym, leniwym ruchem nadgarstka potrafił zniszczyć
ludzkie istnienie.
Z satysfakcją
spostrzegłem, że Potter wraz z Weasleyem byli blisko tego, by zdradzić imię
Granger. Najwidoczniej coś w ostatniej chwili ich powstrzymało, gdyż złapali ją
za ramiona przerażeni. Gryfonka wtuliła się w nich, cicho szlochając. No cóż,
oszczędziliby sobie tego, gdyby wstali, gdy grzecznie prosiłem.
— Nie słyszeliście,
co powiedział Draco? — wysyczał Mistrz, obserwując z zadowoleniem, jak Gryfoni
chowają między sobą roztrzęsioną dziewczynę. Swoją drogą nie chciałbym być na
jej miejscu. Dobrze znam ból, który towarzyszy zaklęciom Czarnego Pana. — Wasze
matki nie nauczyły was zasad grzeczności? Może ja powinienem to zrobić?
Złota Trójca
dźwignęła się z posadzki, podtrzymując się wzajemnie. Szarpnąłem ramię
stojącego najbliżej Weasleya i popchnąłem w kierunku wyjścia z pomieszczenia.
Wycelowałem w nich różdżką, nie spuszczając z ich pleców bacznego spojrzenia.
Mimo, iż tylko ja posiadałem różdżkę, wolałem zachować ostrożność. Wyczarowałem
więc na wszelki wypadek na ich nadgarstkach magiczne więzy. Może nie grzeszyli
rozumem, ale za to ich nadpobudliwość była zbyt pewna.
— Ruszać się!
Szybciej! — sarknąłem, wychodząc z salonu. Gdy znaleźliśmy się sam na sam,
poczułem jak moje ciało ogarnia wyraźniejszy spokój. Schodziliśmy stromymi
schodami w kierunku lochów, gdzie mogłem się swobodnie do nich odezwać, nie
obawiając się, że ktoś nas usłyszy. — Proszę, proszę, kto by się spodziewał?
Baranie stadko złapane po roku czasu przez szmalcowników! Nie spodziewałem się,
że doczekam tego dnia. Cóż więc się stało, że Harry Potter i jego banda
zaszczyciła progi mojej rezydencji? Miałem nadzieję, że gdzieś zdechliście, gdy
uciekliście niczym tchórze.
— Twoje niedoczekanie,
zapluty śmierciożerco — wycedził Weasley przez zaciśnięte zęby. Poczułem, jak
nerwowo się poruszył, ale więzy na jego nadgarstkach udaremniły mu
gwałtowniejszy ruch. — To ja się dziwię, że Voldemort trzyma taką tchórzliwą
szumowinę jak ty w swoich szeregach. Do czego mu jesteś potrzebny? Gotujesz czy
może sprzątasz?
Prychnąłem cicho,
a kącik moich ust uniósł się nieznacznie. Nie miałem zamiaru pozwolić obrażać
się komuś takiemu jak brudas Weasley. Od lat nie reprezentował sobą niczego
innego, niż tarzanie w szlamie. Nie minęła więc sekunda, a chwyciłem go
gwałtownie za włosy i w iście drakoński sposób wbiłem końcówkę różdżki w jego
szyję. Z triumfem usłyszałem zbolały syk, wydobywający się z jego gardła.
Granger idąca obok pisnęła cicho.
— Jeszcze jedno
słowo, a szepnę Czarnemu Panu, kim jesteście. Poproszę jednak, abym to właśnie
ja mógł w brutalny sposób cię wykończyć, Weasley. Będę z radością obserwował,
jak tarzasz się przed moimi nogami i liżesz je, abym oszczędził ci cierpienia.
A ja wtedy zasadzę ci kopa prosto w twoją brzydką mordę, abyś mnie niczym
przypadkiem nie zaraził.
— To dlaczego nas
nie wydałeś, skoro wiedziałeś, że to my? Przecież miałeś do tego okazję — wysapał
pomimo bólu Rudzielec. Kącik moich ust ponownie się uniósł, gdy wbiłem różdżkę
mocniej, okręcając nią w palcach. Wieprzlej zacisnął zęby, walcząc z bólem, a
ja upajałem się tym. Od dawna nie miałem tak cudownego widoku.
— Nie wiesz? —
zapytałem drwiąco. — Nie miałbym żadnej przyjemności widząc cię martwym z
opuchniętą gębą. Jutrzejszego dnia będzie ciekawiej, prawda? Zobaczymy, czy
będziesz szczekał tak głośno, po całej nocy czekania na śmierć. Nie masz
pojęcia z jaką uciechą będę obserwował twój koniec. Jak znikasz z tego świata,
a nikt nawet nie zapłacze. Ale nie martw się, i tak nic do niego nie wniosłeś
prócz całego śmietnika wokół siebie i twojej brudnej rodzinki.
Roześmiałem się
głośno i wepchnąłem ich bezlitośnie do ciasnej celi, zabezpieczając
pomieszczenie zaklęciami. Nie mogłem pozwolić, by znaleźli sposób na ucieczkę.
Czarny Pan zamordowałby mnie na miejscu, nie dając nawet szansy na
wytłumaczenie. Zanim wyszedłem, posłałem im
pełne obrzydzenia i niechęci spojrzenie. Pozostawiłem ich również w
całkowitej ciemności. Nie byłem na tyle dobry, by zostawić chociażby mały
promyczek światła.
Wspinając się po
schodach, usłyszałem cichy szloch. Momentalnie zatrzymałem się w pół kroku,
nasłuchując. Byłem pewien, że to Granger. Coś jakby drgnęło niespokojnie w moim
sercu, ale szybko zignorowałem dziwne uczucie. Prychnąłem natomiast z irytacją.
Nie ona pierwsza i nie ostatnia ryczała w tych lochach. Mury tych celi
posiadały w sobie więcej bólu i łez, niż mogła się tego spodziewać.
***
Po powrocie do
swojej komnaty, miałem mieszane uczucia. Dopiero teraz, gdy znalazłem się w
jedynym z bezpieczniejszych pomieszczeń tej rezydencji, poczułem spływające po
mnie strumykiem emocje. Nie, w żadnym razie nie było to poczucie winy.
Cieszyłem się ze złapania tych kretynów. Potter w końcu powinien zasłużyć na
karę. Nienawidziłem wszystkich Gryfonów, a tych w szczególności. Byli moimi
wrogami od lat, ale… no właśnie. Dlaczego zawsze znajdzie się jakieś „ale”?
Przy każdym znajomym z Hogwartu czułem nieprzyjemne, dziwne uczucie. Czy był to
żal? Może miałem głęboko w sobie zakopaną nadzieję, że Potter w końcu ruszy
dupę i to wszystko zakończy? Teraz już wiem, że nie potrafiłby. Nikt nie jest
potężniejszy od Czarnego Pana. Nawet sławetny Dumbledore poległ. To nigdy nie
miało się skończyć.
***
Noc nie należała
do najprzyjemniejszych. Nie mogłem zasnąć, kręcąc się po całym łóżku, szukając
sobie miejsca. Nie wiedziałem dlaczego, ale obecność znienawidzonej trójki
Gryfonów w moim domu nie pozwoliła na spokojny sen. Gdy w końcu się udało,
męczyły mnie nocne mary, gdzie uciekli z celi i zaatakowali nas we śnie.
Zdawałem sobie sprawę, że są nieobliczalni, co nie ułatwiało opadnięcia w
ramiona Morfeusza. W końcu jednak, po wielu pobudkach, nadszedł upragniony
ranek. Wstałem ociężale i ubrałem się, schodząc niewyspany na śniadanie do mniejszego
salonu mojej rezydencji. Miniona noc odbijała się na moim samopoczuciu i
humorze, a także zmęczonym wyglądzie. Przeszukałem szybko spojrzeniem miejsca
przy stole i usiadłem obok Notta, zabierając się za coś, co miało przypominać
śniadanie. Mimo, iż jako śmierciożercy żyjemy w dość dobrych warunkach, to
królewsko jada tylko Czarny Pan.
— Siema, stary.
Dobrze cię widzieć żywego — ożywił się na mój widok Theodor i wyszczerzył się.
Jego czarna grzywka opadła na niebieskie oczy, gdy nachylił się w moją stronę z
ekscytacją, która mnie zaniepokoiła. — Chodzą plotki, że podobno w lochach
przetrzymywany jest Potter. To naprawdę on?
Wzruszyłem
ramionami, a następnie przewróciłem oczami, wzdychając. Theodor był bardzo
ciekawski i... nieostrożny. Naiwny, wesoły Nott tak naprawdę był zmuszony, aby
służyć Czarnemu Panu. Tak jak większość popleczników, tyle, że pokazywał to o
wiele bardziej otwarcie. Theo był moim kumplem i mimo wszystko bałem się, że za
tą śmiałość w końcu odbiorą mu życie. Zupełnie
jak Zabiniemu…
— Prawdopodobnie
tak. Dzisiaj się okaże. Jeżeli tak, to za pewne długo nie pożyje.
— Myślisz, że… —
zawahał się — no wiesz... uwolni się i... pomoże nam? Może moglibyśmy...
— Zamknij się,
Nott — syknąłem i rozejrzałem się wokoło, upewniając, że nikt tego nie słyszał.
Spojrzałem na przyjaciela z wściekłością. — Pojebało cię? Przestań pierdolić
takie głupoty, bo w końcu cię zabiją. Źle ci tutaj? Dostajesz żreć, masz gdzie
spać i jesteś bezpieczny. Nie siedzisz w zapchlonym lochu, ani nie odrywają ci
nóg od dupy. Powinieneś być wdzięczny Czarnemu Panu.
— Ta, bezpieczny —
prychnął Theodor i skrzywił się. — Jeżeli ja nie wykonam rozkazu i nie zabiję
kogoś, to oni zabiją mnie. Czuję się cholernie bezpieczny. Nie mów, Draco, że tobie
to odpowiada. A może zrobiłeś się już tak bezduszny, jak twoja walnięta ciotka?
Idziesz śladami rodzinki, co?
— Po prostu dbam o
swoje życie. Mam tylko jedno —warknąłem. Czasami rozmowa z przyjacielem
doprowadzała mnie do szału. — Tobie też bym radził, bo jeżeli będę musiał cię
chronić, to tego nie zrobię.
Nott otworzył usta,
aby coś odpowiedzieć, ale równie szybko je zamknął. Do salonu wkroczył,
powiewając czarną peleryną, Lord Voldemort. Na jego widok wszyscy obecni
gwałtownie wstali z miejsc, kłaniając się nisko. Nasz Mistrz spojrzał po swoich
poplecznikach w zastanowieniu. Próbowałem wyczytać z jego twarzy jakim humorem
dzisiaj dysponował, ale nie potrafiłem. Od czasu do czasu, gdy był
niezadowolony, wybierał wybiórczo ofiarę, którą dla poprawy humoru torturował. Ostatnio
biedny Amycus stracił połowę zębów i trzy palce. Z każdej dłoni. Czarny Pan
osobiście najpierw odrywał jego paznokcie, a potem zdzierał z palców skórę.
Teraz jednak szkarłatne spojrzenie mężczyzny było wlepione we mnie, a na ustach
pojawił się szeroki uśmiech. Poruszyłem się niespokojnie, czując zimny pot na
plecach.
— Draco! — syknął
i skinął ręką. — Dobrze, że już jesteś. Sprowadź więźniów do głównego salonu. Czas
przekonać się kim są.
— Tak jest, panie —
pokłoniłem się z szacunkiem, słysząc ciche prychnięcie Theodora stojącego obok.
Spoglądał na mnie z niezadowoloną miną, ale zignorowałem go. Dobrze wiem, co
sobie myślał. Uważał, że się boję, że jestem za słaby, by się sprzeciwić. Może
miał rację? Może faktycznie tak było?
Nieomal od razu
ruszyłem do wyjścia. Gdy zostałem sam, ciężko odetchnąłem. Nie mam pojęcia dlaczego
to ja muszę uganiać się za tymi przeklętymi Gryfonami. Nie mam ochoty z nimi
przebywać, czy nawet patrzeć na nich. Obawiam się, że ponownie mogę poczuć coś
na kształt współczucia. Nie mogę jednak odmówić rozkazu. Powoli przywykam, że
dostaję te najmniej przyjemne.
Zszedłem
zrezygnowany do lochów i otworzyłem z niechęcią kraty celi. Widok, który się przede
mną rozgrywał, obrzydził mnie. Głośnie, nieplanowane prychnięcie wypłynęło z
mojego gardła, nim zdążyłem je powstrzymać. W kącie lochu siedzieli Gryfoni.
Każdy z nich przybrał już swój normalny wygląd, ale to nie to wzbudziło we mnie
ową reakcję. Potter i Weasley wtulali się w zapłakaną szlamę, głaszcząc ją po
włosach i ramionach. Granger miała podpuchnięte oczy, zapewne od całonocnego
płaczu. Jej blade, suche wargi drżały na równi z ciałem, które co rusz
wzdrygało się w przypływach szlochu.
Osobiście nie
tknął bym Granger kijem przez szmatę, ale coś jeszcze bardziej w tym momencie
mnie zniesmaczyło. Przyglądając się im, nie mogłem uwierzyć, że to naprawdę
oni. Mizerni, brudni, pokaleczeni. Ich twarze opadły, ledwo przypominając
siebie sprzed roku. Mimo, że czar, prawdopodobnie żądlący, z nich zszedł, to
nadal ciężko w nich było rozpoznać Gryfonów. Tylko wyraz oczu — mimo, że
zmęczony, nie zmienił się.
— Wstawać. Mój Pan
chce się z wami widzieć — warknąłem, zwracając na siebie ich uwagę. Niechętnie wszedłem
głębiej do klitki, obserwując, jak odwracają głowy w moją stronę. Ich oczy
wyrażały niewiele emocji. Rozpoznałem jednak te najbardziej wyraźne.
Obrzydzenie i agresja. Miałem złe przeczucia, że od samego rana będzie
zabawnie. W końcu mowa była o Potterze i jego ckliwym stadku.
— Nigdzie się nie
wybieramy — usłyszałem w odpowiedzi buntowniczy głos Weasleya. Westchnąłem ciężko
i przewróciłem oczami. Przecież oczywistym było, że będą sprawiać problemy.
Czego oczekiwałem? Że wstaną grzecznie i pójdą na pewną śmierć?
— Oczywiście,
Weasley. Na pewno to ty mnie powstrzymasz — uśmiechnąłem się drwiąco i zrobiłem
krok do przodu. Wieprzlej to kretyn. Niby najgłupszy, najbiedniejszy i
najgorszy z nich wszystkich, a najbardziej pyskaty i rzucający się do silniejszych
od siebie. — Pospieszcie się, albo wyciągnę was siłą. Tylko uważajcie, komuś
może stać się krzywda.
Zrobiłem jeszcze
kilka kroków i dla potwierdzenia swoich słów, wyjąłem z kieszeni szaty różdżkę,
mierząc nią w Gryfonów.
— Tylko spróbuj,
tchórzu!
Weasley podniósł
się impulsywnie z podłogi, spoglądając wyzywająco w moje oczy. Przez kilka
sekund mierzyliśmy się wściekle. Żaden z nas nie miał zamiaru odpuścić. To była
nasza prywatna walka.
Szlag.
No cóż, nie mam
wyboru. Nie pokażę przecież królowi smrodu, że w jakikolwiek sposób się go
boję. Wycelowałem więc różdżkę w znienawidzoną twarz Wieprzleja, nie
spuszczając z niego wzroku. Nie zawahałem się nawet przez sekundę. Rozbłysło
żółte światło, a rudzielec chwycił się z sykiem za rozcięty policzek. Po jego
twarzy popłynęło kilka strumyków ciemnej krwi, mocząc koszulkę. Zaklęcie
okazało się jednak mocniejsze, niż zamierzałem. Rana była tak głęboka, że
dostrzegłem kawałek mięsa. Nienawiść do niego była tak ogromna, że nie do końca
zapanowałem nad sobą. Może jednak to nauczy go odrobinę szacunku.
— Jeszcze ktoś ma
coś do powiedzenia?! — krzyknąłem lekko drgającym ze zdenerwowania głosem. Odkąd
zostałem przydzielony do grona śmierciożerców, musiałem nauczyć się opanowania.
Długo pracowałem nad tym, by nie dać ponieść się emocjom, a tymczasem ktoś taki
jak Weasley wyprowadził mnie z równowagi w ciągu kilku sekund.
— Wcale mnie nie
przekonałeś, Malfoy... — kontynuował prowokacyjnie rudy, zaciskając z
wściekłością pięści. Łapczywie wciągał powietrze, ledwo stojąc na nogach, a
mimo to, nie poddał się.
Wycelowałem w
niego ponownie, czując narastającą wściekłość. Reszta mojej maski opanowania
oderwała się od twarzy, opadając gdzieś w nicość. Jeżeli będzie trzeba, to
doprowadzę pod oblicze Czarnego Pana krwawą plamę w postaci Weasleya, ale
przyprowadzę.
— Wystarczy.
Równocześnie z
Weasleyem spojrzeliśmy w kierunku Granger zaskoczeni. Miała głowę opuszczoną, wpatrując
się uparcie w podłogę. Pięści zacisnęła tak mocno, że zbielały jej knykcie.
Wciąż się trzęsła, ale nie słyszałem już szlochu. Obserwowałem zahipnotyzowany,
jak wstaje z posadzki i podchodzi do mnie spokojnym krokiem, ignorując próbujących
zatrzymać ją przyjaciół. Jej bliskość przeraziła mnie. Nie wiem dlaczego, ale
gdy zaczęła mówić, przeszły mnie dreszcze. Musiałem wytężyć swój zmysł słuchu.
Jej głos był cichy, ale ostry.
— Gratuluję,
Malfoy. Pokazałeś, że masz władzę. W końcu w swoim żywiole, prawda? Nie. Nie
odpowiadaj — spojrzała w moje oczy z taką nienawiścią, że przeszły mnie po
plecach kolejne dreszcze. — Nie chcę cię słuchać. Jeżeli z tobą pójdziemy, nie
zaatakujesz ponownie?
Moje spojrzenie
mogło w tej chwili wyrażać dezorientację. Odkąd sięgam pamięcią, Granger zawsze
była wyszczekana. Prowadziłem z nią wiele słownych wojen w czasach Hogwartu. Nigdy
nie odpuszczała i zacięcie próbowała pokazać, że jest silniejsza ode mnie. Jej
oczy ciskały wówczas we mnie iskierki złości, pałające niechęcią w stronę mojej
osoby. Teraz nie doszukuję się w jej oczach nic. Tylko pustkę. Nie bała się
mnie. Gardziła mną. Nie wypatrzyłem nawet w brązowych oczach cienia niemego
błagania czy prośby. Była pewna siebie. Pewna tego, że chce obronić to, co dla
niej najważniejsze. Przyjaciół. Czy ten rok nie złamał jej cholernej gryfońskiej
naiwności i odwagi? Jak wiele potrzeba, aby zniszczyć w niej wiarę i nadzieję
we wszystko?
— Mądry ruch,
szlamo — syknąłem, gdy tylko otrząsnąłem się z szoku, jaki we mnie wywołała. — Jeżeli
żadne z was nie będzie robiło problemów, dotrzecie pod oblicze Czarnego Pana
bezpieczni. Reszty nie mogę obiecać.
Wygiąłem usta w
porozumiewawczym, podłym uśmiechu, mając nadzieję na gwałtowniejszą reakcję.
Zawiodłem się jednak. Granger spojrzała na mnie jak na robaka i skinęła sztywno
głową, przenosząc wzrok na swoich towarzyszy. Wyglądali, jakby kontaktowali się
ze sobą bez słów. Minęła zaledwie chwila, a ponownie jej brązowe oczy zawiesiły
się na mojej twarzy.
—Prowadź, Malfoy.
— Nie rozkazuj mi,
głupia szlamo — warknąłem, przepuszczając ich w drzwiach. Czułem, że to jeszcze
nie koniec dzisiejszych rozrywek.
Droga do salonu
wydawała się ciągnąć wieczność. Nie wiedziałem czego oczekiwać. Szedłem za
Gryfonami z różdżką w pogotowiu, przyglądając się podejrzliwym wzrokiem ich
plecom. Nie pasowało mi coś w ich zachowaniu. Wszystko za łatwo i za spokojnie
szło. To podejrzane, że ani Potter, ani Weasley nie próbowali żadnych sztuczek
z ucieczką czy masowym atakiem na mnie. Co dziwniejsze, nie odezwali się
słowem. Żadnego bohaterskiego czynu godnego Harry’ego Pottera? Czułem się wręcz
zawiedziony, lecz to dawało mi podstawy, by być czujnym.
Po kilku minutach w
końcu stanęliśmy przed ogromnymi wrotami. Kątem oka zauważyłem, jak Granger
łapie swoich przyjaciół za ręce w pocieszającym geście. Parsknąłem cicho,
kręcąc z niedowierzaniem głową. Tym razem magia miłości i przyjaźni nie
zadziała. Kiedyś stojąca przede mną trójka była odważna, gotowa na poświęcenie
dla dobra ogółu. Dzisiaj mierzą się ze śmiercią, trzymając kurczowo swoich
dłoni i drżąc ze strachu przed tym, co ich czeka. Mimo wszystko, odrobinę im
współczułem. Wiedziałem, że Lord Voldemort nie potraktuje ich łagodnie. Nie
ich. Kto by pomyślał, że kiedyś zobaczę śmierć Złotej Trójki na własne oczy.
— Powodzenia. Może
jak go nie zdenerwujecie, to wasza śmierć nie będzie tak drastyczna.
Granger wzdrygnęła
się na moje słowa, na co rudzielec objął ją pocieszająco ramieniem, a Potter
mocniej ścisnął jej dłoń. Na moje usta natomiast wpłynął kolejny kpiący
uśmiech.
— Zamknij mordę,
Malfoy. Jeżeli mam umrzeć, to przynajmniej nie chcę cię ani widzieć, ani
słyszeć — sarknął w moją stronę Weasley, ale głos mu lekko zadrżał, co
niezmiernie mnie ucieszyło.
— Uwierz mi,
Weasley. Sprawię, że moja twarz będzie ostatnim, co zobaczysz. A teraz koniec
pierdolenia, wchodzić!
Tym razem już nie
usłyszałem żadnego sprzeciwu czy nawet najdrobniejszego piśnięcia. Byli gotowi
na spotkanie ze śmiercią we własnej osobie. Jeżeli na to można być kiedykolwiek
gotowym. Pchnąłem mocno drzwi prowadzące do salonu i wprowadziłem więźniów do środka,
nie siląc się na delikatność.
— Przyprowadziłem
ich, Panie — ukłoniłem się nisko, starając się nie patrzeć w szkarłatne
ślepia Mistrza.
— Długo ci to
zeszło — warknął, ale jego głos się zmienił, gdy tylko spostrzegł Pottera. — Świetna
robota, Draco. Cudowna. Usiądź obok Yaxleya i podziwiaj. Dzisiaj mamy bardzo
interesujących gości.
Oczy Czarnego Pana
nie odrywały się od więźniów. Błyszczały okrutnym blaskiem, jakby nie mogąc się
nacieszyć ich widokiem. Wiedziałem, że to zły omen. Jego wargi wygięły się w
zadowolonym uśmiechu, gdy podszedł do Pottera, nachylając się w jego stronę.
— Tak jak
podejrzewałem. Zaklęcie żądlące zeszło, a nasi goście okazali się być tym, kim
sądziliśmy, że są. Cieszę się, Harry, że w końcu do mnie przyszedłeś. Stęskniłem
się za tobą.
Lord Voldemort
wybuchł głośnym śmiechem, przyprawiającym kropelki potu na karku. Był
przerażający, pełny okrucieństwa. Jego wężowe oczy natomiast płonęły z
podniecenia i chęci mordu jednocześnie. Tak długo czekał na tę chwilę. Po całym
salonie przemknął zgodny śmiech wszystkich śmierciożerców, którzy aż drgali z
ekscytacji na to, co ma się wydarzyć.
— Gdzie się
ukrywałeś przez cały ten czas? Dobrze wiedziałeś, że przede mną nie ma ucieczki,
Harry. Dlaczego kazałeś mi tak długo na siebie czekać? — kontynuował, gdy fala
śmiechu ucichła.
Zauważyłem, że
większość popleczników uśmiecha się pod nosem i cicho chichocze z zachwytu. Czarny
Pan jednak trzymał rękę wysoko w górze, aby mu nie przeszkadzano. Nie widziałem
go takim od dawna.
— Odebrało ci
mowę, Potter? — warknął, gdy Wybraniec nie odpowiedział na zadane pytanie,
tylko wpatrywał się w swojego przeciwnika z nienawiścią. — Boisz się mnie,
Harry? Przecież jesteśmy niczym rodzina. Krew z mojej krwi.
— Nigdy nie
będziemy rodziną. Szukałem sposobu, żeby cię zniszczyć, Riddle. Jesteś już
jedną nogą w grobie — wysyczał w końcu Potter.
Spojrzałem na
niego z mieszaniną podziwu, ale jednocześnie strachu. Odważny, lecz głupi krok.
Tak, to zdecydowanie było godne Harry’ego Pottera. Nie zdawał sobie sprawy do
kogo przemawia. Jego głos ociekał jadem i pomimo zmizerniałej, szarej twarzy,
na jej obliczu malowała się nienawiść tak ogromna, że przeszedł mnie dreszcz. Z
jeszcze większym strachem spojrzałem na swojego pana. Mężczyzna roześmiał się,
a wszyscy obecni oprócz Gryfonów, mnie i Notta siedzącego po mojej drugiej
stronie, zawtórowali mu.
— Łżesz, Potter.
Uciekłeś, uciekłeś jak tchórz. Bałeś się spotkania ze mną! Bałeś się śmierci!
Pozwoliłeś, aby twoi nic nie warci przyjaciele ginęli za ciebie. Chyba nie
chciałbyś im się teraz pokazać, co Harry?
Potter drgnął,
jakby ugodziło go to, co powiedział Czarny Pan. Po chwili zmrużył zielone oczy,
które zabłysnęły niebezpiecznie. Z jego ust rozległo się głośne, nerwowe
warknięcie.
— Nie boję się
śmierci. Pragnę twojej.
Uśmiech momentalnie
spełzł z twarzy mężczyzny podobnego do węża, a na jego miejsce wkradł się
ledwie widoczny cień strachu. Obserwował Wybrańca, prawdopodobnie próbując
wedrzeć się do środka jego umysłu. Widziałem, jak gama emocji zmienia się
gwałtownie na jego twarzy. Teraz królowała na niej wściekłość i ledwie widoczne
przerażenie. Szybko zastąpiła je maska opanowania. Byłem pewien, że nie chciał
po sobie pokazać, że mógł przestraszyć się kogoś takiego jak Potter.
— Tak? A co
takiego wymyśliłeś? — zapytał chłodno, zmuszając się do krzywego uśmiechu.
— Nigdy ci nie
powiem. Choćbyś miał mnie torturować tu i teraz.
Jego odwaga mi nie
zaimponowała, o nie. Potter sam siebie skazywał na samobójstwo. To miejsce nie
czekało na odwagę, tylko na uległość. Gryfon jest skończonym kretynem. Czarny
Pan nie odpuści mu tak łatwo. Spróbował podważyć jego autorytet przy wszystkich
poplecznikach, którzy w tej chwili zamarli, wpatrując się w swojego Pana
z oczekiwaniem. Lord Voldemort tylko spojrzał na Pottera rozbawiony, po czym
przeniósł wzrok na nas.
— Słyszeliście,
przyjaciele? Chłopak pragnie tortur! Jestem wspaniałomyślny i uczynny, Harry.
Dostaniesz to, czego chcesz. Nazwijmy to takim… prezentem powitalnym —
wyciągnął bladą dłoń w tłum, mierząc w
jednego z śmierciożerców. — Macnair? Mógłbyś?
Wskazany
mężczyzna wystąpił z kręgu i opadł z czcią na kolana przed Czarnym Panem. Ten
zbył go tylko machnięciem ręki, każąc śmierciożercy wstać.
— Nie czas na to,
Waldenie! Bat! Potrzebuję twojego cudownego bata! Harry nie zasługuje na zwykłe
zaklęcie, to by było zbyt nudne! Przecież nie chcemy, żeby źle się poczuł w
naszym towarzystwie, prawda?
Lord Voldemort chwycił
w bladą dłoń rączkę czarnego, długiego bata. Przejechał po nim palcami, po czym
zwrócił się w kierunku Złotego Chłopca. Jego oczy lśniły ekscytacją.
— Podejdź bliżej,
Harry! Pokaż, jaki jesteś odważny! Chyba nie chcesz, by jeden z twoich
przyjaciół zrobił to za ciebie i poczuł miękkość tej uroczej zabawki?
Brunet na
wspomnienie o przyjaciołach stawił odważnie kilka kroków w przód. Stanął naprzeciwko
Voldemorta, walcząc ze swoim strachem. Próbował się nie wzdrygnąć, gdy Czarny
Pan zaczął go okrążać z szerokim i podłym uśmiechem. Nie spieszył się. Napawał
się jego bliskością, która zaraz miała przerodzić się w coś okrutnego.
Widziałem, jak Wybraniec stara się odważnie spoglądać w szkarłatne ślepia, gdy
nasz mistrz zatrzymał się tuż przed nim.
— Mam świetny
pomysł. Nie chcę, abyś się znudził, więc zagrajmy w grę. Jeżeli krzykniesz, to
twoje miejsce zajmie jeden z twoich przyjaciół. Jeżeli zaś któreś z nich
chociażby piśnie i spróbuje ci pomóc, to wtedy zginie. Z twojej ręki. Jedno
małe Imperio wystarczy, aby tak się stało. Co ty na to, Harry?
— Nie wciągaj ich
w to, Riddle — warknął Potter, lecz głos mu zadrżał.
— To nie ty tutaj
ustalasz zasady.
Czarny Pan poruszył
bez ostrzeżenia ręką i pierwszy świst rozdarł powietrze. Z policzka Złotego
Chłopca pociekła krew, lecz brunet tylko się skrzywił i zagryzł wargi aż do
krwi, powstrzymując krzyk. Spojrzał na Voldemorta z furią, lecz nie wykonał
żadnego ruchu. Mężczyzna natomiast skrzywił się z wściekłością i gwałtownym
ruchem rozdarł koszulkę na plecach swojej ofiary. Następny bat pomknął w stronę
Gryfona, przez co głośno sapnął, upadając na kolana. Podtrzymał się dłońmi,
ciężko dysząc.
Byłem pod
wrażeniem. Czarny Pan nie oszczędzał siły, a mimo to, Potter nie krzyknął.
Ataki, które były serwowane, rozrywały skórę na jego ciele bez skrupułów.
Zerknąłem na Wiewióra i Granger, która wtuliła się w ramiona rudzielca,
odwracając wzrok od katuszy swojego przyjaciela. Widziałem, że starała się nie
rozpłakać. Wzdrygnęła się i zacisnęła powieki, gdy kolejny cios rozpłatał skórę
na plecach Pottera. Wybraniec okazał się jednak zacięty i starał się powstrzymywać
ból, ignorując coraz więcej krwi spływającej strumieniami po jego ciele. Z
każdym uderzeniem jego stan się pogarszał. Otwarte rany musiały potwornie piec,
a nowe ataki, które uderzały w sam ich środek, powodowały, że chłopak zaczął
tracić przytomność. Jego ramiona drżały, a oddech przyspieszył.
Granger upadła na
kolana, zakrywając dłońmi usta. Po policzkach ściekały jej łzy, a ona sama
wyglądała, jakby miała zaraz podbiec do przyjaciela. Ramiona Weasleya jednak
skutecznie ją przytrzymały. On również nie wyglądał lepiej. Patrzył z
przerażeniem i bólem na katusze Pottera.
Nie miałem
pojęcia, ile to przedstawienie będzie trwało. Powoli miałem dosyć. Głośny
doping śmierciożerców, aplauzy oraz syki, gdy Gryfon upadał coraz niżej,
wykańczały mnie. Dodatkowo, Czarny Pan nie wyglądał na zachwyconego brakiem
konkretnej reakcji swojej ofiary. Najwidoczniej Potter, miło że leżący w kałuży
krwi na podłodze, nie zamierzał nawet pisnąć. Od czasu do czasu z jego ust wypłynęło
ciche jęknięcie. Plecy chłopaka pokryte były długimi, krwawymi pręgami, więc
nie mogłem uwierzyć, że wytrzymywał kolejne ciosy. Mistrz w końcu wpadł w
furię, uderzając raz za razem.
Następne uderzenie
jednak było ostatnim. Do naszych uszu doszedł trzask łamanej kości. Oczy
Wybrańca zmętniały, a z ust wypłynęła mieszanka śliny z krwią. Potter zemdlał z
bólu.
"Czarny Pan uwielbia rozrywkę tego pokroju, więc Greyback spełnia jego wymagania. (ten fragment mi bardzo nie pasuje, ale może ładniej go ujmiesz)" chyba nie rozumiem o co chodzi z tym nawiasem ;pp
OdpowiedzUsuń"Może nie grzeszyli rozumem, ale za to ich nadpobudliwość była zbyt pewna. (to ostatnie zdanie głupio brzmi :c)" e tam wcale nie
"— Przyprowadziłem ich, Panie — ukłoniłem się nisko, starając nie się nie patrzeć w szkarłatne ślepia Mistrza." usuń pierwsze "nie".
Sorki, trochę sie czepiam.
Podoba mi się to jak piszesz, masz bardzo dobry i przyjemny styl.
Azira
O matko, haha :D Te nawiasy były do mojej bety i nie wiem dlaczego nie zostały usunięte haha :D
Usuńdziękuję za wyłapanie, poprawiam!
Ahoj!
OdpowiedzUsuńOk, więc trochę spóźniona, ale przeczytałam rozdział. :)
Dzięki za bardzo dosłowne przedstawienie sceny z wilkołakiem... Znaczy nie chodzi mi o to, że źle to ujęłaś czy coś, tylko po prostu nie lubię takich opisów, i przyznam się, że dla mnie był straszny. :/ Tym bardziej, że chodziło o niemowlaki...
Ale dalej, ogólnie rozdział naprawdę ciekawy. Lubię Draco i paradoksalnie, podoba mi się, że przedstawiasz go jako tego złego. :) Co jeszcze... No oczywiście scena, jak Harry, Hermiona i Ron znaleźli się przed Voldkiem. Powiem ci szczerze, że boję się o Harry'ego. :/
Przyczepię się jeszcze do jednej rzeczy! ;D Wiem, że fanfiction trochę kieruje się swoimi prawami, ale Teodor Nott podczas 7. roku uczył się w Hogwarcie. :P Akurat to wiem, bo tą postać uparcie męczyłam do mojego opka.
Aha, wyłapałam kilka błędów, ale z telefonu ciężko je wypisywać. :P
I to wsio o tym rozdziale.
Pozdrawiam i weny życzę!
Netka